Piątka z prawa autorskiego dla każdego, kto zrozumie sens ukazania się tego zdjęcia tutaj.
Zdjęcie EG Mini Twilight Sparkle umieszczone za zgodą autorki, Kamili Jędrzejczyk z UnicorniaWorkshop.
Postać Twilight Sparkle oraz marki My Little Pony i Equestria
Girls są własnością Hasbro Toys Enterprises, Inc.
Wszystkie prawa zastrzeżone. |
Ktoś kiedyś powiedział o mnie,
że jestem legalistą. To znaczy, że do bólu przestrzegam praw(a), zasad,
ustaleń, regulaminów i innych takich. Zdecydowanie zaprzeczyłem. Jestem daleki
od bezwzględnego przestrzegania tego typu rzeczy, gdyż wiem, że swej natury są
one ułomne i jest coś takiego jak litera prawa (literalne znaczenie) i duch
prawa (to, o co w danym prawie ma chodzić). Wiem również, że w życiu bywa
różnie i różne przepisy są różnie przestrzegane i postrzegane. Jako blogera
oraz kogoś, kto domorośle para się sztuką (coś tam piszę i coś tam rysuję)
niezmiernie jednak denerwuje fakt, że jedno prawo jest jednocześnie
niedoprzestrzegane i nadprzestrzegane.
Prawo autorskie.
Uwaga wstępna: ilekroć mowa o ustawie, mam na myśli ustawę o prawie autorskim i prawach pokrewnych z 4 lutego 1994 roku z późniejszymi zmianami; Dz.U. 1994 Nr 24 poz. 83 (tekst jednolity ogłoszony Dz.U. 2016 poz. 666)
Mój
stosunek to wszelakich ustaleń wynika z prostego założenia: jeśli chcę by inni
przestrzegali, tego co ja z nimi ustalę lub już zostało ustalone, to i ja muszę
tak czynić. Inaczej byłoby się swoistym hipokrytą, nieprawdaż? Na blogu
kilkukrotnie już pojawiły się krótkie wpisy dotyczące prawa autorskiego i
związanych z nim problemów. Pierwszy
wpis o Super Sentai napotkał na
problem znalezienia odpowiedniej grafiki, o który szerzej się wypowiadaliśmy.
Jeśli pooglądacie bloga uważniej, to na pewno zauważycie, że o umieściłem
obszerniejszą notkę, że zawartość bloga jest chroniona z
mocy samego prawa (choć zważywszy na liczbę odwiedzin i tematykę, raczej nie
spodziewam się, że ktoś mnie w ten sposób okradnie), jak również to, że pod
każdym wpisem jest informacja, skąd pochodzą obrazki i ta, kim jest Kitsune - o
którą jak słyszymy pytania, to się zastanawiamy jak ludzie czytają bloga?
Możecie więc być pewni, że jestem uczulony na prawo autorskie.
Obie
strony barykady prawa autorskiego budują te same, dwie grupy ludzi. Obie
rozbijają się o pieniądze. Tych, którzy ich nie mają by kupić czy bronić swoich
praw oraz tych, którzy mają ich tyle by wręcz wymuszać, aby prawo było
interpretowane po ich myśli. Po stronie producentów dóbr objętych prawem
autorskim stoją więc zarówno tacy właściciele praw jak np. Hasbro, Disney czy
Sony - jak również osoby prywatne - którzy pieniądze mają, jak i tacy, którzy nie mają nie tyle milionów, co
nawet tysięcy (jak ja, tysiące pisarzy, blogerów, artystów, małe i drobne
przedsiębiorstwa), które pozwoliłyby im na takie działania, jak innym. Po
drugiej stronie - odbiorców dóbr - są tacy, których stać na kupowanie bez
patrzenia na cenę, jak i tacy, których nie stać i pokazują całe spektrów
zachowań, które służą temu by dobro zdobyć (od ciułania po kradzież).
Obie
strony są winne tego, w jaki sposób współcześnie postrzegane i traktowane jest
prawo autorskie. Producent serialu Family
Guy, Fox, ostatnio pokazał nam
niezłe... niezłą kupę (klik!), by nie rzec gorzej. Ukradł
(nie bójmy się tego słowa) klip Youtubera z 2009, pokazujący błąd w grze na
jedną starszych konsol i użył go w odcinku serialu. Ponieważ tego typu wydawcy
mają swoje sposoby by wynajdywać i zgłaszać naruszenia swoich praw autorskich
dotyczące ich dzieł, filmik szybko został zgłoszony, a że YT - co jest jeszcze
większą kupą fekaliów - z miejsca blokuje filmiki w takich przypadkach, ów
został zablokowany. Czyli wychodzi na to, że FOX zgłosił jako naruszenie swojej
własności, co stwierdził na podstawie aktu kradzieży dokonanego przez siebie, a
automat YT automatycznie zablokował. Happy
End - filmik został przywrócony. Ale smród w postaci tego, że producent
zrobił dokładnie to, o co producenci oskarżają wielu, zwykłych użytkowników -
wszedł do Internetu, najwyraźniej uznając, że to domena publiczna i wziął co
potrzebował. Jeśli ktoś z was myśli, że Youtuber pozwał o odszkodowanie czy coś
w tym stylu, to się mylicie. Przecież, jak sądzimy, by go zjedli. Bo Fox ma
pieniądze na prawników.
Przy
tym wszystkim, FOX to płotka w porównaniu do tego, co robi Disney. Jeśli tego
nie wiecie, prawa autorskie osobiste są niezbywalne. Majątkowe, owszem. I te
drugie, niezależnie od tego, kto jest ich właścicielem, wygasają wedle
ustalonych zasad - najczęściej po 70 latach od konkretnej daty (np. śmierci
autora czy ostatniego z autorów). Efektem jest przejście dzieła do domeny
publicznej, co oznacza, że można z niego
korzystać bez zgody autora, choć nadal z uznaniem jego autorstwa. Stany
Zjednoczone już kilkukrotnie wydłużały ten okres (pełna historia - klik!). Jednakże, za każdym razem
gdy zbliża się kolejna data wejścia do domeny publicznej Myszki Miki, Donalda
czy Goofiego (które następują po sobie jedną falą), Disney robi wiele by
ponownie zakuć w kajdany te postaci. Choć, wedle wszelkich prawideł, nie musi,
bowiem znaki towarowe sprawiają, że i tak nie wolno ich używać bez zgody. Choć
na pewno znajdzie się ktoś, kto to jakoś obejdzie, więc - jak sądzę - się
zabezpieczają. W tym wszystkim warto wspomnieć, że pomijając oryginalną ferajnę
Walta Disneya (Mickey, Goofy, Pluto, Donald i spółka), od wydania Królewny Śnieżki
(1937), Król Lew (1994) jest pierwszym, nie bazującym na domenie publicznej -
no chyba, że ja coś źle popatrzyłem.
Choć
nie wszędzie jest tak, że to producent ma władzę. Różnica w postrzeganiu praw
autorskich jest jedną z przyczyn, która powoduje, że licencje na dzieła
pochodzące z Japonii są kosztowne. Japończycy dostali nauczkę i twardą lekcję
od życia przyjęli. Na przykładzie Pokemon
- o tym, jak rozchodził się fala popularności franczyzy decydowała na mocy umów
Ameryka, a nie Japonia (por. Siuda Piotr, Koralewska Anna, Japonizacja. Anime i jego Polscy Fani, Wydawnictwo Naukowe Katedra
Gdańsk 2014). Na ogólnie pojętym zachodzie, będzie, jak powie producent. W Japonii tę władzę ma
autor. Jak
się nie zgadza, to nie będzie wydane/zrobione. Kiedy Kishiro Yukito, autor Battle
Angel Alita nie zgodził się na proponowane przez wydawcę zmiany w mandze (klik!),
doprowadził to tego, że na całym świecie wszyscy wydawcy tej mangi musieli na prędcę
ją wyprzedać, albowiem późniejsza jej sprzedaż byłaby niedozwolona - autor
wycofał przecież zgodę!. Podobnie było z Mahou
Sensei Negima. Ken Akamatsu nie zgodził się na coś i przedwcześnie
zakończył tytuł.
Ale
to nie jest tak różowo. Spójrzmy na wszystko od strony odbiorców. Zgodnie z
polskim prawem, ściąganie z Internetu dzieł, nie będących programami i ich
użytek na potrzeby własne jest legalne, o ile dzieło zostało już udostępnione. Podobnie
jak tzw. zjawisko empikowania. I o tym - oraz o piractwie - mówić nie będziemy.
Miałem
problem jak to ująć, nie próbując jednocześnie streścić w jednym akapicie
książki podanej dwa akapity wyżej. Problem praw autorskich w sieci, ich
legalności, sensowności itd. to nie jest coś, czym chciałbym się teraz zająć i
omawiać. Skupię się więc na tym, co z punktu widzenia prawa jest na pewno
negatywne. Problemy w zasadzie są dwa i oba są powiązane ze sobą jak bliźniaki
syjamskie. Pierwszy, to tak zwane ciche przywłaszczenie tzn. jeśli nie podajesz
źródła i autora dzieła, sugerujesz, że jest Twoje (por. art. 8 i 16 ustawy).
Drugie, to uważanie, że cokolwiek znajduje się w Internecie i nie jest
podpisane (również domyślnie - poprzez np. rozpoznawalność dzieła), jest w
domenie publicznej. Czyli mogę wziąć i użyć (i jeszcze nie podpisać). Co jest sprzeczne z m. in. art 8, 9, 16, 17, 23, 34, 35 ustawy. A im mniejszy (czytaj: mniej
bogaty) twórca, tym przyzwolenie większe i większy stopień nie tylko
ignorancji co ignorowania praw innych (bo co mi zrobisz, mrówko?). Bo wielu
powstrzymuje od kradzieży sam fakt, że mieliby ukraść komuś wielkiemu (chodzi
taka anegdotka, że ukradnij 3 tysiące przeciętnemu obywatelowi, a bankowi, a
zobaczysz jaka jest różnica w podejściu i ściągalności). W Internecie takie
nieuprawnione użycie jest niekiedy wielokrotne: osoba pierwsza bierze od
autora, nie podpisuje. Druga od pierwsze, a potem trzecia od piątej i dziesiąta
od setnej. I prawie nikt nie podpisze. Albo podpisze w stylu "Flickr"
czy "Internet". Jedno gorsze od drugiego. Łatwość z jaką można
skopiować różne dobroci z sieci sprawia, że wielu zapomina o tym wymaganym prawem
obowiązku podpisania źródła i autora.
To
nonszalanckie podejście do prawa autorskiego rani każdego odbiorcę, ponieważ
rykoszetuje w nas w postaci wysokich cen, precedensów prawnych (na których
zyskują przede wszystkim bogate i duże koncerny) czy faktu, że dane dzieło
przestaje być kontynuowane i gorszych rzeczy. Bo, że nie podpisane, nie znaczy
niczyje. Sprawa staje się tym bardziej poważna, kiedy ktoś robi to w celach
zarobkowych. Wtedy jawnie okrada kogoś z jego zysku, o ile sposób publikacji
dzieła nie stanowi inaczej (np. niektóre licencje Creative Commons). Ja rozumiem, że czasami nie da się inaczej, ale
niestety nie można. Finito. Dame desu. Nie, i tyle.
I
tu jest ta druga strona medalu (która jednocześnie jest moją pointą). Nałożone ustawą prawa wiążą niekiedy
Twórcom ręce. Wielokrotnie na blogu okazywało się, że pisząc o danym dziele nie
mogę po prostu dać jakiejś grafiki, ponieważ nie mam zgody, a jednocześnie
wiem, że nie byłbym wstanie uzyskać zgody na nieodpłatne użycie. Lub dostałbym
ją za pół roku. Od roku czekam na odpowiedź od Toei (raczej podejrzewam, że
zostałem zignorowany, czemu w żaden sposób się nie dziwię), choć fandomowa
część odpisuje najczęściej w ciągu dnia maksymalnie (dlatego kilka wpisów o Super Sentai ma całkiem niezłe grafiki
np. Denji
Sentai Denjiman, Kagaku
Sentai Dynaman czy Choudenshi
Bioman - dzięki uprzejmości autorów grafik - podczas gdy inne, zrobione przeze mnie np. Himitsu
Sentai Gorenger, J.A.K.Q.
Dengekitai czy Taiyou
Sentai SunVulcan). We wpisie Quo vadis,
mundi? użyłem kilku grafik, ale bezpośrednio się do nich odnosiłem.
Były pokazane nie tylko w celu informacyjnym, ale również wyjaśniającym, na co
zezwala ustawa. Ale gdyby miały być tylko upiększeniem czy zapychaczem, to już
nie wolno. I ja to rozumiem i akceptuję. Jeżeli chcę by przestrzegano Moich
praw, przestrzegam praw innych.
Zdecydowanie brakuje mi wyraźnego rozróżnienia użycia do celów komercyjnych i niekomercyjnych. Jakiegoś przepisu, który pozwalałby
na niewielkie odstępstwo w przypadku użytku niekomercyjnego, innego niż dla grona rodziny i znajomych. Choć doskonale wiem, jakie nadużycia to wywoła. Dlatego wolę jednak by, póki co, pozostało jak jest i by wpisy takie jak o m.
in. Spider-Manie
nie doczekały się żadnej grafiki z tą
postacią, a wpisy o Super Sentai miały
zadokowane filmiki z racji braku np. legalnych grafik. Choć wiąże się to również z tym, że, jak pisałem o tym w notce, Supaida-man
miał problem z dystrybucją. Zastrzeżony wizerunek blokował dziełu
rozprzestrzenianie się. Ja
wierzę, że w przypadku prawa autorskiego potrzebne są ustępstwa jednej
i drugiej strony. Twórców i odbiorców. Bogaczy i biednych. Zrozumienia, że w
tej materii jak traci jeden, to tracą wszyscy. Zrozumienia różnic w postrzeganiu świata praw autorskich komercyjnie i niekomercyjnie. I wydaje mi się, że nadal na te ustępstwa jest za wcześnie. Choć jeśli cząstka z tych, którzy czynią opisane tutaj okropności, przestanie, to tym szybciej do tego dojdzie.
Drodzy właściciele praw autorskich, zluzujcie czasem. Drodzy odbiorcy, nie kradnijcie. Wszyscy, podpisujcie i oznaczajcie nie swoje dzieła. Wyjdzie nam wszystkim na zdrowie.
Drodzy właściciele praw autorskich, zluzujcie czasem. Drodzy odbiorcy, nie kradnijcie. Wszyscy, podpisujcie i oznaczajcie nie swoje dzieła. Wyjdzie nam wszystkim na zdrowie.
Świetny wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń