Zdjęcie własne, na Muzeum Techniki i Sztuki Japońskiej Manggha w Krakowie. Miejsce źródła ogromnej dla mnie inspiracji. |
Bober kiedyś na Bobrowni (o
tutaj https://www.bobrownia.com/historio-zostaw-fantasy-spokoju/) napisał tekst
o tym, żeby nie pakować za dużo historii, głównie Średniowiecza, do fantasy.
Nie tylko głównie dlatego, że Średniowiecze rozciąga się na kilkaset lat – od V
wieku do XV. Również albo przede wszystkim dlatego, że mówimy o fikcji. Jak to
Bober powiedział, być może tutaj balony pasażerskie wynaleziono przed prochem?
Andrzej Sapkowski powiedział ostrzej. „Fantasy nie dzieje się w żadnym
‘podówczasie’ ”. Ja idę jeszcze dalej.
Żadna fikcyjna opowieść nie dzieje się ani w podówczasie ani na czasie ani nie
na czasie. Dzieje się w innym czasie, miejscu; niekiedy łudząco podobnym do
znanego nam.
Żaden, powtarzam, żaden utwór,
opisujący fikcję, czy to film, powieść albo opowiadanie, nie jest podręcznikiem
ni to historii ni jakiejkolwiek innej dziedziny wiedzy. Może być bardziej
realistyczny (tj. wierny naszemu światu) albo mniej, ale nie jest. Może zgadzać
się bardziej z tym jak jest lub było, ale nie jest podręcznikiem. Co najwyżej
drogowskazem i zachętą do poszukiwań. Dlatego, że skoro ludzie nauki, hobbyści
czy jacykolwiek inni ludzie którzy zjedli na tym zęby, kłócą się, rozmawiają,
argumentują i nie potrafią dojść do tego jak było albo jest, to czemu my byśmy
mieli? Oglądałem kiedyś dyskusję dwóch
paleontologów na temat kości, chyba udowej, tyranozaura. Jeden powiedział, że
te a te wgłębienia świadczą o tym, że był drapieżnikiem aktywnie
polującym, drugi – na podstawie tych samych wgłębień – że był padlinożercą. I
bądź tu mądrzejszy od nich. Nie da się nauczyć historii z Trylogii
Sienkiewicza ani biologii z Pana Lodowego Ogrodu czy sztuk walki oglądając
Jackie Chana czy Bruce’a Lee. W „Komórce” Stephena Kinga wybucha cysterna
paliwa przestrzelona pociskiem z broni palnej, choć, jak to udowodnili
Pogromcy Mitów w programie Mythbusters,
cos takiego nie jest możliwe. Widocznie w świecie „Komórki” jest. Trudno i
żyje się dalej. Vuko Drakkainen z czterotomowej powieści „Pan Lodowego
Ogrodu” Jarosława Grzędowicza komentuje
często, co jest, a nie jest możliwe w świecie, którym się znalazł, bo łamie,
takie a takie prawo fizyki czy biologii. Ale, niestety dla niego, spotyka
czasem coś, co istnieje, acz nie powinno. Vuko czasem ma rację, a czasem
nie w tych swoich dywagacjach. Nie chcę wam dawać tutaj psujacza, więc nie
podam szczegółów, ale widocznie tam taka, a taka rzecz jest możliwa.
Proszę, nie zrozumcie mnie źle.
Bardzo dobrze, jeśli realizm istnieje. Jeśli autor stara się, by zawarte w jego
dziele informacje były rzetelne, zgodne z jakąś tam prawdą (historyczną,
biologiczną, językoznawczą czy inną). Jeśli próbuje coś przy okazji przekazać,
nauczyć, pokazać. Gdy uczy, informuje, zachwyca. Gdy jego postaci nie chodzą
w „płóciennych tunikach/koszulach”, a wamsach (jak w „Wiedźminie”
Sapkowskiego). Gdy nie pisze o pływaniu z łukiem i przewieszaniu go
przez korpus, ale o pieczołowitej trosce o cięciwę, trzymaniu go
w sajdaku i jego przygotowaniu do bitwy (jak w „Panie Lodowego Ogrodu”
Grzędowicza; Och! W drugim tomie jest nawet fajny fragment o smokach
i wywernach…). Gdy pojawiają się słowa takie jak „forkasztel” czy
„achterpik”, a nie tylko „pomieszczenie na dziobie/rufie”. Albo – by wyjść
z fantasy i historii – gdy nie pisze o strzelaniu z biodra
i iluś metrowym odrzucie (ale i tak lubię oglądnąć sobie „Wasabi Hubert Zawodowiec), czołganiu się
w przewodach wentylacyjnych (seria Die
Hard znana u nas jako „Szklana Pułapka”), podróżowaniu kanałami (TMNT)
czy wygranej walce samotnego mistrza Wschodnich Sztuk Walki z pięcioma
uzbrojonymi przeciwnikami. Czyli jakich Sztuk? Kung-Fu? Karate? Aikidou? Sumou? Krav-maga? Nawet „karate” nie jest równe „karate”. I wielu innych rzeczach. Z
drugiej strony, bardzo to wszystko fajnie, ale zwyczajnie nikt z nas nie
jest ekspertem od wszystkiego i nie można stworzyć naprawdę
hiperrealistycznej opowieści bez rzeszy ekspertów. Co najmniej po kilku do każdego
tematu, aby mieli się o co spierać, a my by mieć szersze spektrum wyboru.
I i tak wygra Arystoteles i jego zasada złotego środka.
Rzecz rozbija się o kwestię
uświadomienia czytelników, jak i potencjalnych pisarzy (szeroko pojętych - więc
i również blogerów, poetów, dziennikarzy, reporterów, komciarzy czy
forumowiczów), w dwóch kwestiach odnośnie fikcji i jej stosunku do wiedzy
naukowej i faktów. Omówię obie z perspektywy form pisanych, które już stosuję, a
więc notek blogowych, opowiadań (tudzież książek), jak również tego, o czym
zamierzam pisać lub o czym w ten czy inny sposób już piszę (czyli tematyki).
Pierwsza. Nie jestem Japonistą
ani kulturoznawcą dalekowschodnim, aczkolwiek znam siedem cnót bushidou i wiem, kiedy wydano edykt haitourei i – choć pojawia się on w
„Ostatnim Samuraju” – większość z was nie będzie wiedziała, na czym on polegał.
Ponieważ zamierzam napisać (nawet już
zacząłem) ileś tam opowiadań w klimacie Japonii okresu Edo, ale również chcę by nie tylko nie traktował ich jako
bezwzględnego źródła wiedzy, ale jako zachętę do jej zdobycia. To wszystko jest
bardzo ważne. Nie roszczę sobie bowiem żadnych praw do tego, żeby twierdzić, że
cokolwiek napisałem lub napiszę będzie na pewno zgodne z obowiązującą wiedzą
naukową – czy to historyczną, socjologiczną, militarystyczną, sportową czy
jakąkolwiek inną (w końcu nawet u Sienkiewicza czy Kinga znajduję się
„błędy”). Zaręczam wam, że często nie będzie, ale czasem będzie. Tak,
w pewnych dziedzinach wiem więcej niż przeciętna osoba, ale nawet tam nie
jestem ekspertem. Albowiem, na pewno jakiś mgr Japonista znalazłby coś, co się
nie zgadza. Na pewno. Bo na pewno przeczytał więcej książek o Japonii niż ja
mam na półce. Bo wgryzł się w to, zdawał z tego egzaminy. Być może był w
Japonii. Być może sam ćwiczy kendou albo
jest buddystą? Kto to wie? Ja po prostu jestem gościem, który coś pamięta ze
studiów biologicznych i przeczytał parę książek i ma swoje zainteresowania.
Zresztą, to wcale nie musi być japonista. Może być inny filolog. Dziennikarz.
Albo nawet ktoś nie obeznany. Nigdy nie wiesz, co kto wie i kogo spotkasz.
Drugie, jeszcze ważniejsze.
Kolejnym powodem, czemu to piszę, jest również uświadomienie Was, jak wiele
musi czasem zrobić pisarz (bloger/felietonista itd.), by niekiedy napisać,
dajmy na to, akapit. Nie mówię tutaj o wenie czy pomyśle na fabułę czy
notkę. Mówię o rzetelności, o formie, o sprawdzaniu, dociekaniu… Czekaniu na
kuriera z książką, czytanie ich, wizyty w bibliotece, pisanie maili itd. I tej
świadomości, że iluś rzeczy się nie znalazło/nie dało, albo zwyczajnie nie
zwróciło na to uwagi. Mówię o tym, że opisanie wyglądu jednej postaci zajęło
mi kilka dni, choć to ledwo dwa akapity. Ale też wcześniej wiedziałem, co to
jest muneate, noshi albo kesa.
Dwa popołudnia na znalezienie nazwy noshi;
pół na muneate (choć, prawdę
powiedziawszy, pół roku wcześniej też szukałem, ale mi tak nie zależało, bo
wtedy chciałem wiedzieć jak się nazywa napierśnik, który nosi Hokuto ze Street Fightera, a potem już ubrałem
w niego jakąś postać i zależało mi na tym, by wiedzieć jak się to
faktycznie nazywa). Czasem zdarzają się przypadkowe perełki. Nikt tutaj – na
ten przykład – nie powie, że szabla samuraja to miecz ani też – pożal się Boże
– katana - zresztą klik! i klik!, bo tamże się już o tym
naprodukowała Kitsune (Ohayou! ^_^). Całkowity, niezamierzony
przypadek – za który trzeba podziękować Markowi Matusiakowi za przedmowę do
(ironiczny tytuł) „Miecza samurajskiego” Inami’ego Hakusu. Spróbuj znaleźć na Internecie
informację, że katany nie istnieją, a
to, co się tak nazywa, to uchigatana,
nie wiedząc o istnieniu tego drugiego słowa… To są niby takie drobne rzeczy,
ale gdybym umieścił akcję gdzieś w Europie, to byłoby łatwiej. Czemu? Bo
jest to kultura i sposób myślenia nam o wiele bliższy. Drobne szczegóły
wrosły nam w myślenie i nie zastanawiasz się nad tym, jak co się jadło, co
nosiło albo jak mieszkało.
Aby sobie to uświadomić, jak
bardzo zapominamy o takich szczegółach codzieności, zastanów się jak wiele
rzeczy znasz ze swojej okolicy? Regionu? Miasta? Ja pochodzę z Krakowa i wiem
co to jest winkiel, Rękawka, szkieletor (nie ten z He-Mana), obwarzanek czy
Lajkonik i jem drożdżówkę z serem, a mój znajomy spod Poznania szneka z glacą,
pije fifkę, a na kolację ukroi sobie glona. Najważniejsze: ja wychodzę na pole,
a cała reszta Polski na dwór. A teraz pomówmy o tym samym, tyle że
o Japonii… Umieszczając miejsce akcji w Japonio-podobnym miejscu (czy
innym, w którym nigdy nie przyszło Ci dłużej mieszkać i żyć), jest ich, tych
szczegółów, wiele, a literatura w rodzimym języku jest skąpa, a Internet
mało wiarygodny (i sprzeczny). Uwierzcie mi, że czasem jedno słówko spędza
sen z powiek i blokuje pisanie (przykłady wyżej). Ale nawet bliskość
kultury może nie pomóc: Rowling umieściła akcję Pottera w konkretnych latach i
np. czasem źle policzyła coś albo nie sprawdziła kiedy weszła nowa konsola
Playstation i dzięki temu Dudley dostał zanim była dostępna w naszym świecie. A
jeszcze lepsze było to, że w tomie szóstym minister magii spotyka się z
premierem Wielkiej Brytanii i wspomina o swoim poprzedniku (płeć męska) na tym
miejscu. Historycznie, była (a nie BYŁ) nim Margaret Thatcher. Taka mała rzecz,
ale zabiła realizm, na który pod tym kątem zdecydowała się autorka. O tym
jeszcze słówko powiem niżej.
Wypada jeszcze wspomnieć o innej
kwestii. Czasem, jak komuś mówię, że prowadzę bloga, to w odpowiedzi na pytanie
"jak to jest być blogerem" (a sądzę, że do pisarzy też się to tyczy) mówię,
że zanim zacząłem to musiałem przeczytać trzy ustawy. I każdy jest zdziwiony.
Ale taka prawda. Żeby dobrze pisać, trzeba dzisiaj znać prawo, w minimalnym
wydaniu trzech ustaw, które stanowią również odpowiedź, na to jak ciężko pisać
o popkulturze i dlaczego w książkach ludzie nie tankują na znanych stacjach i
nie stołują się McDonaldsie czy Burger Kingu. I to wszystko wrzucam w punkt
drugi, research. Te ustawy to:
-Ustawa o
prawie autorskim i prawach pokrewnych: aby wiedzieć, jak cytować i kiedy można?
Aby wiedzieć jakich grafik można używać za darmo, a o jakie trzeba uzyskiwać
zgodę. Albo z przyzwoitości, żeby móc umieć udowodnić, kiedy cię plagiatują i
by nie plagiatować lub przypisywać sobie przypadkiem nie swoich prac.
-Ustawa o
znakach towarowych: aby wiedzieć, że Google może sądzić się z tobą o czasownik
"googlować", a Pampers o użycie tego słowa jako synonimu pieluch.
Generalnie, byś wiedział kiedy możesz użyć nazw znaków towarowych bez
konieczności kupna licencji lub sądzenia się o niewłaściwe użycie. A wierzcie
mi, jeśli umieścić akcję w nowożytnych czasach, to taka kwestia staje się
bardzo ważna.
-Kodeks
Karny: no chociażby po to, by wiedzieć co to pomówienie i co za niego grozi.
Głośna, chociażby sprawa blogera MatkaKurka kontra WOŚP.
I to jest
takie niezbędne, moim zdaniem, minimum. Owszem, nie musisz być ekspertem, ale
po prostu pewne rzeczy warto wiedzieć, zwłaszcza jak piszesz o popkulturze.
Kilkukrotnie już na blogu tym zresztą
pisałem. Z książkami jest podobnie. Większość postaci nie mówi naturalnie i nie
używa potocznego języka tak, jak my, nawet jeśli formuła książki/tekstu tego
wymaga. Nie mówię tutaj o "yyyy", "eeee" czy innych
przerywnikach. Żaden wydawca nie zaryzykuje i w obawie o kosztowny proces
sądowy, nie pozwoli na niektóre użycia znaków towarowych czy wprost
powiedzenie, że produkt x firmy y jest zły. Wydaje mi się, że nie zaryzykowałby
również użycia w pozytywnym świetle na wypadek posądzenia o brak zgody na
użycie znaku. Co najwyżej "poszli do Maca w Addidasach", a i to budzi
moje wątpliwości. Śmieszne, co nie? Ale prawdziwe: McDonalds czy Addisas mogli
by się do czegoś takiego przyczepić, jeśli by się im coś nie spodobało.
Puentą tego wszystkiego jest to,
że pisanie autor powinien potraktować poważnie i musi zdecydować jaką ścieżkę
obierze. Jak bardzo jego dzieło ma być fikcyjne (a więc jak bardzo historia,
biologia, fizyka, chemia czy matematyka mają dać sobie spokój i się odczepić),
a jak bardzo musi zachować realizm. Kiedy może sobie zmyślać, a kiedy podawać
fakty i zrobić jakieś studium tematu. Pisać każdy może i każdy może zacząć, ale
nie każdy powinien. Im lepsze przygotowanie pisarza, tym bardziej poważnie
czytelnik powinien lub może traktować jego dzieła. Aczkolwiek, co warto
zaznaczyć, nie znaczy, że autor się nie pomylił, dobrze napisał albo świadomie
nie dokonał zmiany. Podany przykład Rowling, trzeba faktycznie interpretować tak,
iż w świat Pottera jest bardzo zbliżony do naszego, ale Thatcher nie była tam
premierem albo nie była nim tak długo, a konsole playstation miały inne daty
wydania. W żaden sposób nie wpływa to na realizm świata przedstawionego (choć
na realizm tła już może), gdyż nie każdy czytelnik zwrócił na to uwagę i to
sprawdził - kwestia premiera nam, Polakom (czy też japońskim Lisom - dop. by Kitsune) w ogóle mogła nie przyjść do
głowy. Nie należy od autorów oczekiwać realizmu zawsze, ale nie można od nich
go nie wymagać, tam gdzie byłby on słuszny.
Finalnie, nie spodziewajcie się,
że kolejne opowiadania będą często. Nie tylko muszę je napisać (w tym czynić
pewne poszukiwania), co również, jako iż to będą moje opowiadania, to będą ilustrowane,
z tym, że moimi, własnymi pracami. Żadna inna praca, zwłaszcza bez mojego
nadzoru, nie odda tego, co bym chciał. Poza tym, będzie to świetna motywacja do
tego, by ćwiczyć rysowanie. Także więc, czekajcie. Opowiadania z serii 白手物語: Shitote Monogatari nadchodzą!
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń