Search this blog/このブログの中でさがす:

sobota, 14 lutego 2015

Z miłości. Do języka.



Kitsune pisze haiku. Dzisiaj to ona sponsoruje wpis.
                Kiedy powiedziałem Kitsune, że w nowym wpisie będziemy wgryzać się w japońskie „krzaczki” i potrzebna będzie grafika, zapytała się czy chodzi mi o bonsai. Powiedziałem jej wtedy, że o „krzaczkach”, nie drzewkach. Biedna Kitsune nie zrozumiała czym są „krzaczki” czyli KANJI. I wtedy już wszystko było jasne – grafikę muszę zrobić ja... Ale Kitsune się uparła i grafikę przygotowała sama. ^_^ I prawdę powiedziawszy, postarała się, mimo braku kolorów. Dzisiejszy dzień więc sponsoruje literka z cyfrą . „3k” jak kanji, krzaczki i Kitsune.  

                Porozmawiamy więc sobie o tym, z czym się je język japoński i dlaczego nie jest on taki trudny, jak wielu sądzi. I jak niewiele ma wspólnego z mandaryńskim, uparcie nazywanym chińskim.


                Może na początku warto zaznaczyć. Nie jestem ani japonistą ani językoznawcą. Ani też nikim w tym stylu, włączając sinologów. O językach wiem tyle, co się sam nauczyłem lub mnie nauczono w szkole i na studiach, a uczono wiele.  Dlatego nie musicie się obawiać, że zarzucę was pojęciami, których nie zrozumiecie albo, że będę udawał wszechwiedzusa.

                Może również warto zaznaczyć, że jestem japońskim samoukiem. Przez kilka lat poświęcałem sporo wolnego czasu na naukę tegoż języka, a ostatnio, kiedy wreszcie fundusze pozwoliły, zapisałem się na kurs i nie zacząłem go od pierwszego poziomu. Moja własna nauka okazała się być wystarczająco dobra, by wskoczyć wyżej. Innymi słowy, kiedy pisze o języku japońskim, to wiem o czym mówię, choć nie jestem nawet na poziomie średnio-zaawansowanym. I mówię z własnego doświadczenia, jak i innych osób.

                I być może warto również zaznaczyć, że język chiński nie istnieje. Jest grupa języków chińskich, z których mandaryński jest oficjalnym językiem Chin. Wielkimi literami napiszę. JĘZYK JAPOŃSKI NIE JEST W NICZYM PODOBNY DO JĘZYKÓW CHIŃSKICH. Są tak podobne jak polski i łacina. Używają tych samych/podobnych znaków i jest mnóstwo zapożyczeń chińskich. I tyle. To częsty błąd. Wiele osób ZRÓWNUJE te języki i tak jak dla wielu amerykanów rosyjski i polski to to samo, tak dla nich „chiński” i japoński.

                Howgh! Powiedziałem!

                Zwykle, kiedy komuś niezaznajomionemu mówię, że się uczę japońskiego, to jest pod wrażeniem, bo to taki trudny język. Ale wiecie, każdy język jest TAK TRUDNY, jak CHCEMY, żeby nim był. To kwestia indywidualnych preferencji, ochoty, samozaparcia, woli i tak dalej. Język angielski jest generalnie prosty, ale zawsze znajdzie się osoba, której on sprawi problem. Dla kogoś trudny może być fiński, a polski to betka. Komuś może sprawić problem niemiecki, podczas gdy węgierskiego nauczy się od tak. Mimo iż polski i węgierski uchodzą za dwa najtrudniejsze języki w Europie. Mądrze powiedział ktoś, mówiąc, że jeszcze nikt nikogo niczego nie nauczył. Uczymy się sami. Jeśli ktoś nie chce się czegoś nauczyć, to się nie nauczy albo nauczy z wielkim trudem. Uczyłem się japońskiego SAMEMU i nauczyłem się go w stopniu, który umożliwiałby mi wyjazd turystyczno-krajoznawczy do Japonii i dogadanie się w podstawowych kwestiach kierunku, pogody, zakupów i innych bez potrzeby użycia języka angielskiego. Rozmawiałem z Japończykami bez jego pomocy i DOGADALIŚMY SIĘ. Czy to w Polsce czy to w Rzymie. A rozmawialiśmy o wszystkim, od marzeń i pogody po co lubię w Japonii i czemu chcę tam pojechać. Zasób słów ~900, w tym co najmniej setka militarystycznych (jak choćby kabuto (rodzaj hełmu japońskiego), hamon (linia hartowania widoczna na ostrzu japońskich szabel), sori (krzywizna ostrza), mune (tylec ostrza), nakago (trzpień) czy kakute (rodzaj broni) oraz wiele innych) i związanych z mangą albo anime. Gramatyka, level beginner. Bez „migowego”.  Da się? Da. Ale ja chciałem się uczyć. CHCIAŁEM. I się uczyłem. Każdy, jeśli tylko będzie chciał, jest wstanie. Z tym, że jednym zajmie to pięć lat a innym dziesięć. Albo trzy.

                Więc co jest trudnego w japońskim? To rzecz bardzo względna. Bo to sprawia problem mnie,  m.in. ze względu na słaby słuch (akcentów potrafię nie usłyszeć nawet w języku polskim) i dysgrafię, nie sprawia problemu innym. Doszedłem do wniosku, że zamiast mówić, co jest trudnego, napisze o tym jaki ten język jest. Niech każdy z was zdecyduje, co wam sprawiłoby problem. Przy okazji rozwali się w pył kilka mitów. Na początek, brzmienie, czyli o tym, że w japońskim nie ma tonów.

                Tony, to domena języków chińskich i one faktycznie mogą stanowić problem. Nie znam się na nich (ani tonach ani językach chińskich), więc nie będę was pod tym kątem rozpieszczał. Poza tym, mamy mówić o języku japońskim. Ów język nie zawiera liter, a sylaby. Mówimy więc, że ma kanę, SYLABARIUSZE (liczba mnoga, bo są ich dwa – o nich będzie później), a nie alfabety. Jest ich, tych sylab, stosunkowo niewiele, ale  na ich bazie budowane jest całe słownictwo. Spójrzcie na tabelkę poniżej. Zawiera ona wymowę i wykaz wszystkich podstawowych znaków kany i powstałych na ich bazie tzw. sylab jotowanych.

a
i
u
e
o
ka
ki
ku
ke
ko
sa
shi
su
se
so
ta
chi
tsu
te
to
na
ni
nu
ne
no
ha
hi
fu
he
ho
ma
mi
mu
no
mo
ya



yu



yo
ra
ri
ru
re
ro
wa









wo












n















きゃ
キャ
kya



きゅ
キュ
kyu



きょ
キョ
kyo
しゃ
シャ
sha



しゅ
シュ
shu



しょ
ショ
sho
ちゃ
チャ
cha



ちゅ
シュ
chu



ちょ
チョ
cho
にゃ
ニャ
nya



にゅ
ニュ
nyu



にょ
ニョ
nyo
ひゃ
ヒャ
hya



ひゅ
ヒュ
hyu



ひょ
ヒョ
hyo
みゃ
ミャ
mya



みゅ
ミュ
myu



みょ
ミョ
myo















りゃ
リャ
rya



りゅ
リュ
ryu



りょ
リョ
ryo



Wystarczy dodać, że zbitkę „sh” i „ch” czyta się jak „ś”, „ć”; „y” jak „j” oraz „w” jak „ł”, a resztę jak w języku polskim i już znasz 70% dźwięków z języka japońskiego.  Nie ma „w”  i „l”, które dla Japończyków tożsame jest z „r” (w zasadzie jest to dźwięk pomiędzy nimi). Nie ma samogłoski igrek. Czasem sylaba ulega udźwięcznieniu i powstaje „g” z „k”, „z” z „s”, „d/dź” z odpowiednio „t/sh ch ts”, „b” oraz „p” z „h” co wymaga dodania cudzysłowu górnego (a wtedy np. ki き zmienia się w gi ぎ) lub znaku stopni, jak przy Celsjuszach (wtedy ha は zmienia się w pa ぱ) do powyższych znaków – z czego to ostatnia służy tylko do „zamiany” rzędu „h” w „p”. Ostatnią kwestią są sylaby skaczące, jak „k” w wyrazie „lekki” czy „miękki”. Razem około 150 dźwięków. I to wszystko. Żadnych Szczebrzeszynów, Grzegorzów Brzęczyszczykiewiczów, though, through. Jedyne co trudne, to na przykład szybkie wymówienie słów w rodzaju „atatakakunakatta”, których jest naprawdę mało (na pierwsze 120 godzin nauki, napotkałem tylko dwa), bo nawet nauka czytania i pisania tych sylabariuszy to dla większości osób kwestia dwóch godzin-tygodni. Ewentualnie nauka akcentowania, ale o tym nie mieliśmy jeszcze mowy. Mogę tylko powiedzieć tyle, że po akcentach Japończycy rozpoznają region, z którego się do pochodzi dzwoniąca do nich osoba.



A woodchuck. Świstak. Sławny nie tylko za sreberka, ale łamaniec językowy o jedzeniu drewna. Source

                Więc… O to ta cała trudna wymowa, o której istnieniu przekonani są niemal wszyscy, którzy z japońskim nie mieli styczności. Na tym języku strasznie trudno złamać sobie język. Zwłaszcza dla nas, Polaków. Z tej tabeli jasno wynika, dlaczego Japończycy mają problemy z wymową innych języków i kaleczą słowa i zamiast np. fork jest „foku” albo „sakka” zamiast „soccer”, ponieważ mają/używają ograniczonej liczbę dźwięków. Ze względu na prostotę swojego języka, nie umieją wymówić wielu słów, które po prostu upraszczają. O tym zjawisku napisze jeszcze niżej. Naprawdę, sylabiczność języka japońskiego sprawia, że zrozumieć i mówić jest w nim łatwo, nawet jeśli nie wyłapuje się akcentów.


                Język japoński, oprócz tych sylabariuszy, składa się z znaków kanji, czyli sławnych „krzaczków”. Słowo to znaczy „znaki Hanów”, gdzie Han to dawna nazwa Chin. Kanji przywędrowały do Japonii w siódmym wieku wraz z buddyzmem. Aż do tamtej pory Japonia nie miała swojego własnego systemu pisma. Na początku używano więc chińskiego na TRZY różne sposoby. Albo pisano po chińsku, albo używano znaków po ich znaczeniach albo po wymowie, co dla naukowców i badaczy jest prawdziwa zmorą.  Na bazie kanji opracowano oba sylabariusze widoczne w tabeli, hiraganę jak i katakanę (zob. niżej), które były pierwotnie, odpowiednio, pismem używanym przez kobiety i mężczyzn.  Na przykład znak 安 zmienił się w  あ, a 多w タ. Ale my tu o kanji póki co mówimy, bo o kanie powiem słów kilka niżej. Każdy znak ma swoje odczytanie. Zdecydowana większość (niemal wszystkie), ma minimum jedno odczytanie japońskie i jedno chińskie. Z czego to wynika? Dla przykładu. Mnich buddyjski napisał chiński znak 天 i powiedział, że czyta się go „tien”. Jeśli popatrzysz znów na tabelkę kany, zauważysz, że nie ma sylaby „tie” ani „ti”. Poza tym, Japończyk usłyszałby raczej „ten”  niż „tien” i tak też czytał ten znak – stąd wiele uproszczeń w języku japońskim. I kalecząca wymowa języków obcych. Wracając do kanji. Znak ten znaczy „niebo”, które po japońsku nazywane jest „ame”. I stąd się biorą te minimum dwa odczytania. Do tego, jeśli w różnych regionach kraju upraszczano wymowę inaczej, powstawało więcej odczytań chińskich. Jeśli jakiś znak ma więcej znaczeń, to również i japońskie odczytania ulegały multiplikacji. Zdecydowana większość znaków ma jednak tylko dwa odczytania, które mają swoje zastosowanie.

                Samo użycie kanji wymaga zrozumienia DWÓCH zasad, w uproszczeniu pisząc. Każdy znak niesie konkretne znaczenie lub znaczenia. Na przykład 水 – woda; 花 – kwiat; 十 – dziesięć; 中 – środek. Łącząc, najczęściej dwa, znaki powstają nowe słowa. I tak z znaków 日 (hi słońce; dzień) oraz 本 (hon tutaj: źródło, ale też książka, korzeń) powstanie 日本 (Nihon Japonia; dosłownie Źródło Słońca). Albo z 火 (hi ogień) i 星 (hoshi gwiazda)  - 火星 (kasei planeta Mars). Zwykle gdy używa się jednego znaku lub występuje on w swoim pierwotnym znaczeniu używa się odczytania japońskiego, a do złożeń chińskiego. Zwykle, bo są wyjątki.  Na przykład z połączenia znaków woda 水 (mizu) i dół下(shita) powstają ścieki  gesui 下水, a z tejże wody i znaku na duży 大 (oo), powódź 大水 (oomizu; dosł. wielka woda). W pierwszym przykładzie, w złożeniu znaki zmieniły znaczenie, w drugim wystąpiły w pierwotnym znaczeniu. Dlatego , odpowiednio, użyto odczytań chińskich i japońskich.  Na razie tyle wystarczy, przecież nie uczymy się tutaj tego języka, prawda?

                Druga rzecz, która omówię od kwestii najgorszej do najlepszej. Kanji nie należy się bać, ale też i lekceważyć. Ale dla większości osób, które styka się z nimi „nagle” lub widzi stronę tekstu japońskiego, jest to widok przerażający, a właściwie niezrozumiały. Z czego to wynika? Z prawdy, jaka kryje się za nimi. Znaków kanji jest według różnych rachunków nawet i 60 000 tysięcy. Licząc z historycznymi i już nie używanymi. Przerażające? No, ale z tego, dobry profesor zna ~10 000. Już lepiej? 6000 wymagane jest dla osób z tytułem doktora. Przeciętny dorosły 3000. Jeszcze lepiej. Na koniec szkoły średniej trzeba znać ich ~2000, co (w gazetach i czasopismach) stanowi ~99% używanych znaków. To już całkiem całkiem. Zeszliśmy z liczby o ponad 95%! Z tych dwóch tysięcy 90% używanych znaków stanowi tysiąc z nich. Super. Z tychże dwóch tysięcy, pięćset to 75% używanych znaków. Cudownie, nieprawdaż? Poczekaj, to nie wszystko. To jakże trudne pięćset znaków obejmują ARCYTRUDNĄ serię znaków 人 火oraz STRASZNIE skomplikowane znaki liczb 一 万. Również ta seria jest budząca PRZERAŻENIE studentów:  体.  Albo ta POWALAJĄCA seria: 門 聞. Ale dla ścisłości, oto jedne z trudniejszych (bardziej skomplikowanych) znaków pośród tych pięciuset: 春 西 読 i mój faworyt, 曜, które obejmują jakże dziwne i rzadkie słowa takie jak nazwy pór roku, kierunków świata, czas, nowy, prąd czy czytać, kupować, pisać, czyli niezbyt rzadkie słowa. Raczej nie przyjdzie się nikomu uczyć znaków po więcej jak 20 kresek. Tu są gorsze potworki, po 64 i więcej kresek!  Czyli, nie jest tak źle.

                Być może brzmi to i wygląda skomplikowanie. Być może przeraża niektórych jeszcze bardziej, bo mimo wszystko ciągle trochę tego jest. Z kanji jest jak z dowolną sztuką np. rysowaniem czy malowaniem. Nie od razu jesteś da Vincim albo McFarlane’em. Zaczynasz raczej od prostych kresek i pociągnięć, a z czasem zabierasz się za trudniejsze rzeczy. Czy Michał Anioł od razu w kołysce rzeźbił swoją pietę czy posąg Dawida? Nie sądzę. Nikt nie zacznie nauki kanji od skomplikowanych znaków. Jeszcze nie spotkałem się z kimś, kto na pierwszych lekcji uczyłby kanji o większej liczbie kresek pięć. Znaki większe od dziesięciu kresek to najczęściej złożenia. Na przykład, znak na „czas” 時 (10 kresek), składa się z znaków na  „dzień, słońce”日, „sun” (jednostka miary; ok.  3 cm) 寸 oraz „ziemię” 土. Jego prawa strona to znak na „świątynię” 寺(czyli ziemia + sun). Znak na „język” 語 (14 kresek) to 言う (mówić) 五 (pięć) 口(usta). Znak na las 森(12 kresek) to trzy razy powtórzony znak drzewo 木. I tak dalej by można dawać przykłady. Kanji to pewien system, który porządkuje słownictwo. W jaki sposób, to znów opisze niżej. A im głębiej w las kanji, im więcej znaków znasz, tym lepiej. Im więcej wiesz o tym jak funkcjonują kanji, jak są zbudowane, co to są np. radykały (stałe, często powtarzające się części znaków, często same będące osobnymi kanji) tym łatwiej. Są grupy znaczeniowe. Tak naprawdę, im więcej znaków znasz, tym łatwiej się ich uczyć. Pierwsza setka przychodzi łatwo. Druga też. Pierwsze pięćset znaków jest stosunkowo proste do nauki. Jedyną trudnością związaną z znakami, jest czasochłonność. Do kanji trzeba przysiąść i być regularnym. Czyli jak do większości nauki. Kiedy zabierzesz się za naprawdę ciężkie kanji, to już nie będziesz myślał o tym w ten sposób. Wiem, bo ja na kurs japońskiego przyszedłem z znajomością ~300 znaków, a moi koledzy znali dopiero 30 i różnica była widoczna. Ale z każdym znakiem jest im łatwiej. Dużo łatwiej. Są ludzie, którzy w MIESIĄC opanowali 2000 znaków… Ale większość osób, którym opowiadam o kanji stwierdza, że to wcale nie musi być takie przerażające.

                Ostania kwestia z kanji to pytanie: skoro Japończycy używają sylabariuszy, hiragany i katakany, którymi SĄ wstanie zapisać KAŻDE słowo swojego języka, to po co im dalej kanji? Odpowiedź już powinieneś znać. Jeśli mają 46 sylab, a łącznie około 150 dźwięków to na ile sposobów je połączysz? Pamiętaj, mówimy nie o literach, a sylabach. Japończycy łączą w wyrazy sylaby, nie litery. Weźmy ich i naszą sylabę zaczynającą się od „t” i kończącą „a”. U nich… jedna. U nas… ta (mata). Tka (matka, tkanie). Tra (tratwa). Twa (twa, tratwa). Tia (Netia). Tla (butla). Tma (matma). Tna (markotna). Trza (trzasnąć). Widać różnicę? Dalej pisać? Nie sądzę, by było to potrzebne. A teraz spójrz na to od strony kanji. Oto przykład kilku z nich, które czyta się tak samo (ki), ale zapis jest różny. 木 (drzewo) 気 (dusza, stan, atmosfera), 黄 (żółty kolor). Liczba homofonów, czyli wyrazów brzmiących tak samo, ale pisanych inaczej i mających różne znaczenie (porównaj polskie może/morze lub zamek) jest OGROMNA. A kanji zmniejszają zamieszanie. Japończycy czasem nawet piszą w powietrzu, aby lepiej być zrozumianym. Albo ta scena z anime Death Note, w szóstym odcinku, kiedy przedstawiając się bohaterowie mówią, jakimi znakami zapisuje się ich imiona. Kanji po prostu ciągle są potrzebne i dlatego ciągle się ich używa.

                Idąc dalej, wychodząc z kanji, a przechodząc do kilkukrotnie wspominanych sylabariuszy. Zapewne część z was zauważyła, że połowa znaków z tabeli sylabariuszy jest pogrubiona. To jest właśnie hiragana  i w uproszczeniu mówiąc, służy do zapisu gramatyki i słów, które nie mają własnych znaków. Na przykład zaimki wskazujące i pytające jak kore これ, ano あの czy dochira どちらsą zapisywane hiraganą. Albo towarzysząca kanji odmiana czasowników, przymiotników czy (często dla uczących się) odczytanie znaku w danej sytuacji. Nazywamy to odpowiednio okuriganą (znak z okuriganą może przybrać formę 見る, 見ます, 見ました, 見なかった  itd.) i furaginą (np.日本語(にほんご) <- powinno być nad, ale blogger nie wyświetla tego tak. - dop. Kitsune.). Ta druga połowa to katakana, którą zapisuje się współczesne zapożyczenia, obce słowa, imiona czy nazwiska oraz służy jako kursywa/pogrubienie. Stąd też, dzięki odpowiednim zapisom (którymi nie będę was truł), można uzyskać sylaby nie obecne w języku japońskim, takie jak „ti”, „fa” czy „wu”.  Ponieważ sylabariusze rzadko stanowią problem (naprawdę, idzie się ich nauczyć w dwa tygodnie, a niektórym zajmuje to tylko dwa dni), zostawimy je w spokoju i przejdziemy więc do ostatniej, dużej kwestii – gramatyki.



Nuff said. Source
                Przypomnij sobie jak wyglądają języki europejskie. Ile mają odmian, czasów, struktur. Te wszystkie języki są różne, ale jednakowoż bardzo podobne. W przypadku większości języków europejskich, im więcej ich znasz, tym więcej rozumiesz i tym łatwiej uczysz się innych. Im więcej też wiesz o języku jako takim, czym są imiesłowy, przydawki, dopełnienia, czas zaprzeszły itd. tym więcej, łatwiej i szybciej rozumiesz coraz szerszą grupę języków. Wyobraź sobie, że musisz się tego uczyć. Prawda, nie musisz. Uczyłeś/uczysz się tego. Angielski, niemiecki, francuski, hiszpański… Ale wyobraź sobie, że musiałbyś uczyć się języka polskiego, który jest w czołówce trudnych języków świata. Przypadki, osoby, czasy, odmiany, końcówki, tryby… Istnie piekiełko… Ale gdybyś mógł to wszystko odrzucić lub w najgorszym razie, zredukować? Witamy na lekcji języka japońskiego. Trafiłeś do raju gramatycznego. Do zrozumienia jak funkcjonuje język japoński nie potrzeba nam niczego z tego, o czym mówi ten akapit. Poza podstawową wiedzą językoznawczą, w rodzaju co to jest rzeczownik, czasownik, temat zdania, podmiot zdania czy okolicznik. A i to można wytłumaczyć „na chłopski rozum”.

                Na przykładach. Przejdziemy się przez kolejne części mowy. Rzeczownik na sam początek. W języku japońskim nie odmienia się przez przypadki, nie ma rodzaju, osoby i liczby. Jitensha znaczy rower, ale też rowery, rowerom, roweru itd. Rolę przypadków pełnią partykuły, czyli najczęściej jedno-dwu sylabowe wyrazy (partykuły), STAŁE dla WSZYSTKICH słów. I tak np. wo pełni funkcję naszego biernika. No, dopełniacza. I tak dalej. I niezależnie czy mówisz jitensha wo kaimashita (kupiłem rower) czy hon wo kaimashita (kupiłem książkę), partykuła jest ta sama, bo wyraża tą samą funkcję. Partykuła, w gruncie rzeczy, mówi nam po prostu o funkcji danego słowa w zdaniu. O tym, o czym ma ono nam mówić. Pełnią więc one funkcje przypadków, okoliczników itd. Problematyczne jest tylko odróżnienie partykuły tematu ha od partykuły podmiotu ga, ale to kwestia zrozumienia różnicy między tym O CZYM się rozmawia, a tego czym jest PODMIOT zdania, który może, ale nie musi być tym samym co temat.

                Zaimki (ja, ty, mój, twój, nasz itd.) funkcjonują jak rzeczowniki. O ile w angielskim trzeba je mówić (_I_ go to the shop), to w japońskim, jak i w polskim, MOŻNA je opuścić, o ile kontekst podpowiada mam osobę. I tak patrząc się na kogoś nie muszę mówić, „ty” albo „ona”. Zdanie „Kanojo ha dare desu ka” jest tak samo poprawne jak „dare desu ka”, o ile wiadomo o kim mówimy. I tyle.

          Czasownik odmienia się przez dwa czasy, teraźniejszo-przyszły i przeszły. Podobnie przymiotnik. Zero odmiany przez osoby. Ponadto, przymiotnik odmienia się na tych samych zasadach co czasownik (nie na takich samych, ale na tych samych tzn. tam gdzie odmienia się czasownik, przymiotnik również może), gdyż może niekiedy (jak czasownik) pełnić funkcję orzeczenia w zdaniu. Z tym wiąże się szyk zdania, który w polskim jest SVO (subject verb object – podmiot orzeczenie dopełnienie), a w japońskim jest jak w łacinie, SOV (podmiot dopełnienie orzeczenie). Innymi słowy, czasownik stoi na końcu zdania.  I to jedyna taka piekielność, ale akurat z tą niewiele osób ma problem.

                I na samym końcu liczebniki. Też nie odmienne. Do słów oznaczających liczby dodaje się klasyfikator czyli słówko, które określa kategorię. Np. mai to przedmioty płaskie, bun to minuty, nin to ludzie itd. I tak talerz to osara, dwa to ni, a więc dwa talerze to osara nimai. Działa to na takiej samej zasadzie jak nasze szklanka wody, kromka chleba czy kubek kawy. Nie mówisz, „poproszę dwie wody” (choć powiesz „poproszę dwie kawy”) tylko „dwie szklanki wody”. Ani też „ukroiłem dwa chleba” tylko „ukroiłem dwie kromki chleba”. Jest też specjalna grupa liczebników na użytek zamiast klasyfikatorów tzn. jeśli nie wiesz jakiego klasyfikatora użyć albo go nie ma. I wtedy jest jeszcze łatwiej.

                Uff! Nie takie to wszystko straszne, prawda? Zwłaszcza w porównaniu do polskiego.

                Piekielności? Cóż… Kanji zostały już wspomniane, ale czy to naprawdę AŻ taka piekielność? Wymaga systematyczności, i może to przeraża ludzi. Jednakowoż, by być szczerym, w języku japońskim są dwie piekielności, które sprawiają problemy niemal każdemu, mnie również. Dwie. Bym rzekł, że tylko dwie. Po pierwsze, keigo czyli grzeczność. W języku polskim też jest to obserwowalne: inaczej odbiera się na przykład matka, mama, mamusia czy iść i pójść, choć znaczą mniej więcej to samo. Wysublimowane, kulturalne czy grzeczne wysławianie się w naszej mowie wymaga jednak od nas wysiłku. Musimy zmienić poziom, sięgnąć głębiej do słownika. Japończycy nie muszą. Dla nich grzeczność zakorzeniona jest w języku i jest uczona od maleńkości. Widnieje to nie tylko w mnogości słownictwa, bo kiedy Ty powiesz „brat” (albo brother, fratello, Bruder), to Oni mają na to cztery słowa, które znaczą „mój młodszy brat”, „mój starszy brat”, „kogoś (nie mój) młodszy brat” oraz „kogoś (nie mój) starszy brat”, a nie mówię o zdrobnieniach oraz przyrostkach (w rodzaju osławionego san czy chan). Podobnie z siostrami i innymi relacjami osobowymi.  My mówimy „dać” i „dostać”, a oni używają siedmiu czasowników, zależnie kto komu daje czy od kogo się dostaje! W ogóle, w tym temacie to odmianę czasowników i przymiotników mnoży się przez cztery stopnie grzeczności: potoczny, ugrzeczniony, skromny i wywyższający. Mówiąc „idę” możesz powiedzieć iku, ikimasu, irrasharu lub irrashaimasu, zależnie od tego jakiego stopnia grzeczności wymaga sytuacja. Może to trochę przerysowane, ale obrazuje pewien schemat. Stewardessa w samolocie „powie” coś w tym stylu: „Przepraszam, że zakłócam Szanownym Pasażerom naszych uniżonych linii lotniczych Wasz Szacowny Czas. Dziękujemy Wam Szanownym Pasażerom za wybranie naszych uniżonych linii lotniczych. Przypominamy o zapięciu szacownym pasów.” I tak dalej. Kiedyś kupiłem sobie sypaną herbatę i aby mi nie wywietrzała przesypałem do słoika opisanego napisem po japońsku „szacowna herbata” (お茶) gdyż Japończycy zawsze ją tak nazywają. Herbata nigdy nie jest „cha” (茶). Zawsze „ocha” (お茶). Szacowne mogą być pałeczki. Talerze. Niemal wszystko. My mówimy „przepraszam” i to starcza na wiele sytuacji, a oni mają osobne zwroty na zakłócenie porządku, niespodziewane przyjście, uniżone przepraszanie, jeszcze bardziej uniżone przepraszanie. Osobne. Żadne dodawanie „najmocniej” czy „bardzo”. Osobne zwroty, od shitsurei shimasu po moshiwake arimasen. I żadne nie przypomina zwykłego gomen (coś jak nasze „sorki”) czy sumimasen (nasze „przepraszam”)W języku japońskim można OBRAZIĆ kogoś nieodpowiednio użytym słowem, które znaczy to samo. Kiedy Phibrizzo w 26 odcinku anime Slayers Next zwraca się do swojej przeciwniczki omae ha ittai, pytając się ją „kim ty jesteś?”, to tak naprawdę jednak ją obraża, używając zaimka omae. Literalnie pyta się „Kim ty, która jesteś niżej ode mnie, u diabła jesteś?” „Robaku, kim ty jesteś?” choć ów zaimek kiedyś był bardzo grzeczny.

 Mówiąc o grzeczności. Phibrizzo uczy nas w jaki sposób łatwo obrazić kogoś naprawdę ważnego.



                Dwa. To wszystko wpływa na ilość słownictwa, ale nawet to nie oddaje wszystkiego. Gdy w typowym języku europejskim do komunikacji potrzeba ~3000 słów (dla przypomnienia,  ubogie słowniki mają po ~10 000), to w japońskim potrzeba ~10 000 – z tego co mi wiadomo. Nie tylko z powodu grzeczności. Również dlatego, że Japończycy wiele rzeczy mają ponazywanych. Jeśli zwykłą szablę w języku polskim opiszesz dziesięcioma słowami, po japońsku wymaga tylu sama głownia, potem dochodzi jeszcze pochwa i rękojeść. Albo dlatego, że istnieje wiele synonimów: to co my nazwiemy jednym – dwoma słowami, w języku japońskim potrzeba kilku. Lub z prozaicznego punku widzenia: to jest odmienna kultura. System wierzeń, sztuka, kulinaria i wszystko, która jego jest. Tam nie je się chleba tak jak u nas. Tam jest mnóstwo owoców morza. Po prostu, kiedy stykasz się z czymś obcym, czego twój język nie nazwał, zapożyczasz słowo. Znaleźć setkę słów, ba! dwie, które nie mają odpowiednika w języku polskim, a istnieją w japońskim nie jest trudno. Sashimi. Sumou. Tenpura. Senpai. Ikebana. Origami. Samurai. Kimono. Obi. Onsen. Wabi. Sabi. Chadou. Ema. Oni. Ashura. Tsundere. Nadeshiko. Bushidou. Kissaten. Konbini. Ledwo zacząłem wymieniać. Zresztą, na gruncie każdego języka tak będzie, ale ponieważ Daleki Wschód był i jest dla nas Daleki, to na linii wschód-zachód powstało o wiele więcej takich słów.

                Kiedy tak na to wszystko patrzę, jestem i nie jestem wstanie zrozumieć podejścia ludzi do tego języka. Zrozumieć strach i brak zrozumienia obcej mowy, wynikający z niezrozumienia ich sposobu zapisu (bo przecież nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by narzekał na języki posługujące się alfabetem łacińskim bardziej niż na wschodnio-azjatyckie, arabski czy sanskryt) jak również kompletnie go nie pojmować. Innymi słowy, wiem z czego wynika strach, ale nie łapię idei jego istnienia. Bo widzicie, przypomina mi się moja przygoda z łaciną, którą najpierw lubiłem i się chciałem uczyć. Kiedy na studiach miałem  okazję wziąć się za to porządnie, nasza Pani Lektor nie potrafiła przekazać nam swojej miłości do tego języka. Darzę Ją szacunkiem, ale nie umiała nas nauczyć i mimo cotygodniowych napomnień, nie potrafiła nas zachęcić do systematyczności. Zraziła mnie do tego języka, który jest, był i będzie częścią naszej kultury (i języka również) i nadal chcę by był częścią mojej rzeczywistości, ale nie potrafię się zmotywować do jego nauki więcej, jak do zapamiętania kilku sentencji (podobnie jak do przypomnienia niemieckiego, mimo wiszącej nad łóżkiem tablicy z gramatyką). Być może wynikało to z faktu, że kiedy inne grupy brały lekcję dziesiątą, mu już kończyliśmy dwunastą, a i tak mieliśmy mieć ponoć dwie lekcje opóźnienia. Kiedy większość z nas nie opanowała jeszcze porządnie poprzedniej lekcji, braliśmy następną, która niejednokrotnie wymagała dobrej znajomości poprzedniej. A podręcznik był odstraszający. Jedyny kolor poza czernią i bielą, to była żółta okładka. Już wiem jak się czują obcokrajowcy uczący się polskiego… Łacina pod tym względem kojarzy mi się bardzo z naszą ojczystą mową. Nie boję się łaciny. Nie przeraża mnie ona. Po prostu, zrażono mnie do niej. Bo zaczynałem od piątki na koniec semestru, a potem z trudem walczyłem o trzy i pół, potrafiąc jednocześnie napisać poprawę z DWÓCH obszernych kolokwiów na 4 każde. Tylko miałem wtedy motywację. Mam świadomość tego, że gdybym CHCIAŁ i przysiadł, to bym łacinę opanował. I niemiecki również.

                Jest tu pewna skrajność, jak widać. Właśnie piszę już dziesiątą stronę tej notki, podczas gdy o łacinie pewnie nie napisałbym więcej jak pięć. NIE KOCHAM łaciny, ale kocham japoński, ale oba języki darzę szacunkiem. Nie twierdzę, że trzeba uczyć się japońskiego, bo jest taki fajny, a łacinę porzucić bo jest be. De gustibus non est disputandum, żeby nie było. Czyli „o gustach się nie dyskutuje”. Nie twierdzę, że japoński jest w czymkolwiek lepszy od innych języków, za wyjątkiem grzeczności i faktu, że naprawdę trudno jest tam porządnie rzucić mięsem. Twierdzę, że to, czy będziesz się go bał czy nie; czy będzie on straszny czy nie zależy od podejścia i nastawienia. Jak widzicie, nie ukrywałem, że niekiedy może on być trudny i niezrozumiały albo przynajmniej czasochłonny. Jestem tego świadomy. Anna Ikeda w swojej książce „Życie jak w Tochigi” opowiadała o chłopcu, synu rolników, który w wyniku wypadku stracił rękę i nogi. Chłopca uczyła angielskiego kiedyś w przyświątynnej szkole, gdzie był bardzo niegrzeczny, ale po wypadku jego rodzice poprosili (i zatrudnili) o naukę w domu. Tam chłopiec okazał się być inny. Piszę o tym, bo chłopak miał taki zapał do nauki, że PRZECZYTAŁ oxfordzki słownik. PRZECZYTAŁ słownik. Albo historia Japończyka, który nauczył się polskiego ze słownika i mówił z wyraźnie inaczej, ale bez błędów wymawiał słowa takie jak Gdańsk czy Suwalszczyzna, które są zmorami. No ale jak się ma podejście, że trudne i nie warto marnować czasu…

                Clou?  Jak się chce, to się da. A jak się nie chce, to się psioczyć będzie.



Bibliografia:
Strony Internetowe:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Kanji ; 14 II 2015
http://pl.wikipedia.org/wiki/Standardowy_j%C4%99zyk_mandary%C5%84ski ;  14 II 2015
http://nihongoichiban.com/blog/ ; 14 II 2015

Publikacje książkowe:
Krassowska-Mackiewicz, Ewa; Japoński mów, pisz i czytaj, Wydawnictwo Edgar, Warszawa 2009
Krassowska-Mackiewicz, Ewa; Słownik japońsko-polski, Wydawnictwo Edgar, Warszawa 2011
Krassowska-Mackiewicz, Ewa; Słownik polsko-japoński, Wydawnictwo Edgar, Warszawa 2013
Nowak, Bogusław; Słownik znaków japońskich, Wiedza Powszechna, Warszawa 1995
podręcznik Minna no nihongo (oryg. みんあの日本語); second edition, 3A Corporation, Tokyo 2012 (first published Tokyo 1998).
Ikeda, Anna; Życie jak w Tochigi na japońskiej prowincji, Poradnia K sp. z o.o., Warszawa 2012




Copyright:
Kitsune piszaca Haiku, copyright by me (Konrad Włodarczyk) 2015, all rights reserved 
Postać Kitsune Copyright by me (Konrad Włodarczyk) 2015, all rights reserved.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz