Search this blog/このブログの中でさがす:

poniedziałek, 2 listopada 2015

Hrabia kontra Doktor.


Kadr z Darkstalkers 3 Źródło w stopce.
                Kiedyś podczas wizyty w bibliotece trafiłem przypadkiem na „Draculę” Brama Stokera. Podczas zakupów prezentowych w ostatnie Święta, rzuciła mi się myśl czy aby do kompletu nie kupić sobie i nie przeczytać „Frankensteina” Mary Shelley? Kiedy zaś pisząc na bloga, szukając odpowiedniego tematu, który nie będzie związany z Japonią, pomyślałem sobie właśnie o obu dziełach.
                Mając w głowie przeczytanego „Draculę” i świeżo po „Frankensteinie” postanowiłem nie tylko skonfrontować ze sobą obie książki, będące klasyką literatury grozy/horroru; książki, które dały nam dwie ikoniczne postaci: księcia wampirów oraz potwora Frankensteina, ale również to, jaki problem mamy wszyscy z Halloween. Ponieważ to tak pięknie widać dzięki tym dziełom. I za cholerę nie potrafię zrozumieć, czemu stwór Frankensteina, którego będę zwał golemem (bo to szybciej i krócej niż „potwór Frankensteina”),  uparcie od samego początku nazywany jest jego nazwiskiem.
                 Uwaga! Losowa muzyka w klimacie tu i tam!

                Może na sam początek pozwolę sobie na małe uświadomienie czytelników i Kitsune zarazem.  Piszę post factum i jednocześnie dość blisko, bo nie obchodzę Halloween w żadnym wymiarze. Nie robię Halloween'owych wpisów, wieczorków, specjalnych sesji filmowych. Mierzi mnie zarówno wciskanie tego "święta" wszędzie jak i pastwienie się nad nim. Sam wpis o Draculi i Frankenstein'ie był w gruncie rzeczy gotowy dawno temu i tylko czekał na okazję i po prostu wpisuje się idealnie w tematykę i zrozumienie problemu.
                Przypomina mi się scena z Dr Queen, kiedy pastor tępi wszelki "niebezpieczne książki" na czele z m. in. Draculą, bodajże chyba najbardziej chrześcijańską pozycją tego typu.  Jest to pewien obraz tego, co obie strony halloweenowego sporu wiedzą o całej sprawie. Oczywiście nasza lisica nie miała bladego pojęcia o obu postaciach przed podjęciem się zadania napisania tego wpisu, podobnie jak i oni. Zróbcie sobie test i zadajcie sobie pytanie ile wiecie o każdym z tych czterech aspektów: kim naprawdę był Vlad Tepes, zwany Draculą? Jak Wiktor Frankenstein stworzył golema? Jaką historię opowiadają obie książki z osobna?
                Uderzające, prawda? Zapewne bez popatrzenia chociażby na Wikipedię, nie byłbyś wstanie powiedzieć wiele o księciu ruskim (nie siedmiogrodzkim). Być może jawi Ci się Frankenstein ze swoim sługą, Igorem, czekający na zbawienny piorun, choć w książce nie ma ani jednego ani drugiego.
                W naszych głowach utrwalony jest wizerunek zniekształcony obu historii i zawartych w nich postaci. O ile film Copolli z Anthonym Hopkinsem jeszcze jako tako oddaje książkę, o tyle wcześniejszy o prawie cztery piąte wieku (lata wydania to: Frankenstein 1818, a Dracula 1897) Frankenstein nie miał tego szczęścia i jego film z Robertem de Niro ma się gorzej w porównaniu do oryginału, rozmywając się w większej liczbie kwestii. Zaletą obu filmów jest to, że mogą Ci dać pewne pojęcie o obu dziełach, ale nie trzymaj się ich kurczowo. Dracula Stokera nie jest Draculą Hopkinsa, a golem de Niro nie jest golemem Shelley, podobnie jak opowiedziane w filmach historie. Kitsune potwierdzi, bo w ramach przygotowania do notki, edytorskiego w jej przypadku, oba filmy musiała obejrzeć. I książki przeczytać.  I zapoznać z wieloma innymi rzeczami. W końcu, to jej edytorska, korektorska i w ogóle powinność. Dlatego oddam jej na chwilę głos. Powie wam o podstawowym problemie Draculi i golema.

Minna! Ohayo! Hisahiburi desu ne?  No naprawdę, sporo roboty na mnie zrzucił Misuta Efu!  Hontou-ni, sporo musiałam nadrobić. Frankenstein mnie urzekł, ale Dracula mniej, ale to być może ze względu na religijny aspekt, którego nie rozumiem. Jestem shintobuddystką, a nie chrześcijanką!  Jeszcze nie rozumiem waszych tradycji i wierzeń.

Ale nie będziemy rozmawiać o różnicach religijnych. Przygotowując się do notki, przedzierając się przez ogromne ilości kontentu, zauważyłam jak wiele fałszywych wyobrażeń istnieje w waszych głowach (bo już nie w mojej (⌒‿⌒) ). Więc, chcąc się skupić na omawianiu obu książek, powinieneś wyrzucić z głowy o wiele więcej niż się wydaje. Zapomnij o jakimkolwiek szlachetnym szlachcicu, samuraiu  z honorem. O Królu wampirów. Księciu. Hrabim. O jego inkarnacjach np. w komiksach Marvela, w filmie Batman vs. Dracula, grze Vampire: the Masquerade, a nawet o Count von Count (Liczyhrabii) z Ulicy Sezamkowej czy postaciach takich jak Dimitri Maximoff z serii gier Capcomu Darkstalkers albo Evangeline A.K. McDowell z mangi Negima Akamatsu Kena lub dobrotliwego Draculę z Hotelu Transylwania. O roli jaką zagrali Bela Lugosi czy Christopher Lee. O VanHellsingu z Hugh Jackmanem czy nawet Draculaurze. I o całej masie innych rzeczy, o których nie wspomniałam i Efushi nie wspomni również.


Jeśli chodzi o Frankensteina i jego golema, to wyrzuć z głowy klasyczny wizerunek z ról Borisa Karloffa, który możesz znać również z Hotelu Transylwania, postaci Victora von Gerdeiheima z serii gier Capcomu Darkstalkers (again – widać, że klasyka, to klasyka), Lurchu z Rodziny Adamsów i całej reszcie ról i wersji. Znaczy się, zapomnij o płaskiej łepetynie, wystających śrubach, małomównym, głupim/tępym (niepotrzebne skreślić) stworze, którego rąbnął piorun i ożył. Równocześnie skreśl inspiracje takie jak mangi Franken Fran czy Soul Eater albo Frankie Stein. Jak z Draculą jest straszna różnorodność, tak Frankenstein jest... hmm... ubogi pod względem wersji i różnych inspiracji. Cóż, Karloff dał mu uniwersalna facjątę. ^_^

Krótko, wyrzuć większość, tego co wiesz. Tą tak zwaną większą połowę. Gdzieś tak... cztery części na pięć. Sześć na siedem. Czy coś w tym stylu. A jak nie to... ( ̄ヘ ̄) Pożałujesz!  Oddaję klawiaturę...

                Jak więc widzicie, naprawdę trzeba wyrzucić niemal wszystko. Różnic będzie sporo. Nie przedłużając więc, postaram się wam opowiedzieć o obu książkach. Na początek...
                Dracula to nie jest powieść. Trudno nazwać ten styl powieścią. To książka napisana w formie zbioru listów, relacji, stenogramów, zeznań. To nietypowa forma opisywania zdarzeń sprawia, że narratorów mamy naprawdę sporo. Dzięki tej książce nauczyłem się jednej rzeczy medycznej, od której zacznę. Wampiryzm istnieje. Wampiryzmem klinicznym (a więc mówimy o jednostce chorobowej) nazywamy jednak nie problem dentystyczny związany z dużymi/wydłużonymi kłami. Chodzi o różnie klasyfikowany psychiatrycznie syndrom, nazwany po postaci z książki, syndromem Reinfielda. Dotyczy on chorobliwego przymusu picia krwi, który w skrajnych przypadkach prowadzi do konieczności popełniania morderstw. Jeśli komuś wydaje się to dziwne, jak znajomemu protetykowi, to uświadamiam o logiczności tegoż. Nie nazywa się zwierząt o długich kłach wampirami czy krwiopijcami. Nazywa się tak te, które rzeczywiście żywią się krwią. Czy to nietoperze wampiry (zlizywanie) czy pijawki (przyssawka) czy też komary (ssawko-kłujka). I jak widać tylko jedno z nich posiada wydłużone zęby. Wysysanie. Nie uzębienie.

                Poświęćmy jednak kilka chwil na samego hospodara wołowskiego (bo taki był właściwie jego tytuł) i posądzanie go o picie krwi. Dracula zdecydowanie nie był pierwszą historią o wampirach. Słowo to i same istoty istniały już wcześniej w różnych wierzeniach. Jest na pewno jednak pierwszym, który zyskał ogromną popularność i sławę. Sama postać bazuje na siedmiogrodzkim księciu Vladu Tepesu (czyta się w mianowniku wlad tepesz co znaczy Wład Palownik ), zwanym Draculą. Dracula zawdzięcza swój tytuł swojemu ojcu, Vladowi II Draculowi. Vlad II walczył z Imperium Osmańskim i był przez to członkiem Zakonu Smoka. Smok, po łacinie draco, był jego przydomkiem, który lud przekształcił w dracul, co znaczy diabeł. Samo więc Dracula znaczy "syn diabła".
                Idąc dalej, przydomek Palownik zawdzięcza nabiciu (rzekomo aż) dwudziestu tysięcy jeńców na pale, tak aby nadchodzące wojska tureckie zobaczyły, już osłabione, doszczętnie utraciły morale i  oddaliły się. Co też się stało. Vlad Tepes miał rzekomo pić krew owych nabitych. Również, z powodów politycznych, prowadzono nań ogromną wojnę propagandową, co owocowało rozlicznymi historiami o okrutnych zwyczajach Vlada. Ogromnej ilości, niekiedy bardzo ciekawych, w sensie pomysłu.
                I owy książę stał się pierwowzorem hrabiego Draculi. Zaiste wybór sensowny, aczkolwiek na miejscu hospodara Vlada, to bym się w grobie przewrócił. Nie żebym popierał politykę Vlada, ale to o co go posądzano, a to co fatycznie zrobił to dwie różne kwestie. A, że ówczesna polityka i wojna były krwawe, to trudno winić go jako władcę za pewne decyzje.
                Hmm... i problemem z samą postacią jest powiedzenie co się nie zgadza pomiędzy jego wyobrażeniami, a książkowym pierwowzorem. Powiedzenia wam czegokolwiek jest jednoznacznym spoilerem. Choć jak się wczytacie w notkę, to już wam zaspoilerowałem, choć nawet tego nie wiecie i możecie, do momentu przeczytania książki, nie zauważyć.

                Książka Stokera jest mocno chrześcijańska. I oprócz samego Draculi, dała nam niemordowanego obrońcę wiary, doktora Abrahama van Hellsinga, który to w pieczołowity, skrupulatny sposób z wiarą w sercu i na umyśle walczy z Draculą i jego ofiarami - w sensie o ich uratowanie, na tyle na ile się da, lub zabicie jeśli się nie da. I jako jedyny wie, co jest grane.  Książkowy van Hellsing bardzo odbiega od najpopularniejszych wizerunków pogromców wampirów. Na czele z rolą Hugh Jackamana w... van Hellsingu, a nie zapomniawszy o postaciach takich jak UnionJack, Blade, Buffy czy organizacji Hellsing z mangi i anime pod tym samym tytułem. Miejmy jednak na umyśle: bohaterowie walczą z Draculą z dwóch pobudek. Religijnych i bo jest on złem. Obie kwestie się splatają, ale to ta pierwsza jest istotniejsza. Dracula jest zły, bo tak mówi nam nasza religia. I jako pomiot zła, trzeba go zniszczyć.
                Oddalmy się jednak na chwilę od Transylwanii. Nadal pozostajemy w Europie, ale tym razem przenosimy się do Genewy. Pójdziemy tropem genialnego, aczkolwiek lekko szalonego, naukowca.  Frankenstein nie ma aż takich widocznych korzeni. Według Mary Shelley pomysł i sama książka powstała w wyniku rodzinnego konkursu i koszmaru, który się jej przyśnił. Jak na czasy powstania, książka była bardzo odważna. Odwrotnie do religijnego Draculi, Frankenstein jest świecki i filozoficzny. Aczkolwiek...  główny bohater nie jest do końca nieopamiętanym szaleńcem. Po kolei jednak.
                Książka w zasadzie jest zbiorem opowieści dwóch osób. Kapitana Statku i samego von Frankensteina. Okazjonalnie, protagonista relacjonuje opowieść golema, który opowiada w jaki sposób nauczy się mówić, myśleć, rozumieć i decydować o samemu sobie, wyjaśniając to czego Wiktor nie mógł. On zaś opowiada w jaki sposób wpadł na pomysł stworzenia golema i w jaki sposób odkrył jak go ożywić. Książka nigdy nie wspomina o tym, co było brakującym ogniwem. Ową błyskawicą. Ani też wprost nie mówi, że musiał on kraść zwłoki.
                Książka jest mocno filozoficzna. Czyta się ją trudno, bowiem wymaga pewnego zacięcia jak również pewnych podstaw filozoficznych. W wielu aspektach przy czytaniu odnosiłem wrażenie, że znajomość ówczesnej myśli byłaby mi bardzo przydatna. Aczkolwiek im głębiej w książkę tym to wrażenie było coraz mniejsze. Jednak by zrozumieć filozofię książki, trzeba zrozumieć golema.


                Poświęćmy więc chwilkę uwagi na samą postać stwora. Do tej pory uparcie nazywałem go golemem. Jest w tym sporo mojego wyrachowania jak i chęci nie wyprzedzania pewnych kwestii. Golem ze swej natury, jest istotą pozbawioną woli, mowy i myślenia. Pod wieloma względami, znany wam obraz stwora jest bliższy golemowi. Sęk w tym, że stwór jest inteligentny, rozumny, uczuciowy, świadomy. Od ludzi w zasadzie różni się tylko odrażającym wyglądem i pochodzeniem, przez co niemal każdy go odrzuca. Znany wam obraz NIJAK ma się do tego co jest w książce. Poza byciem kreacją dr. Frankensteina i nadludzką siłą, niewiele się zgadza. Tak niewiele, że przybliżenie jest bliższe zeru jak dziesięciu procentom. Pozwolę sobie to ująć inaczej. Stwór jest niekiedy bardziej ludzki niż sporo ludzi.
                Relacja pomiędzy stworem i doktorem jak również cała otoczka tegoż, pytanie o granice, człowieczeństwo i wiele innych rzeczy stanowi sens książki. Nie na darmo nosi ona podtytuł "czyli współczesny Prometeusz".


                Werdykt może być jeden. Dracula jest wdzięczniejszą postacią to snucia opowieści niż golem. Stwór wymaga bowiem pewnego podejścia filozoficznego. Dracula jest po prostu antagonistą, z którym się walczy i ma się go pokonać. Jeśli się go podkoloryzuje, doda szlacheckości, staje się on postacią łatwiejszą w odbiorze i obróbce popkulturowej. Nawet protagonistą. I czyta się ją o wiele łatwiej. Ale to  Frankenstein jest jednak książką, która snuje lepszą opowieść. Zdecydowanie bardziej zaskakującą i lepiej opowiedzianą. Sam stwór miał po prostu pecha, gdyż popkulturowo utarła się jedna jego wersja. Niewielkie rozbieżności czy nawiązania, widoczne np. w mandze Franken Fran, nie zmieniają jednego: stwór jest jednotorowy w narracji. Dracula zwycięża jako postać, Frankenstein jako książką.
                Powiedziałem na początku, że oba dzieła opisują idealnie problem Halloween. Dwie strony medalu to popkultura kontra religia. Dracula odpowiada wizji "typowych" przeciwników i religii (tej czy tamtej - nie istotne jakiej konkretnie), gdzie wszystkie potwory i monstra są złe czy też stworzyła je/stoi za nimi jakaś inna i w związku z tym należy je wytępić. Frankenstein odpowiada wizji popkultury i kultury popularnej, gdzie monstra są swego rodzaju odskocznią i powodem do refleksji. Co wiąże się z tym, że zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy są ubodzy w odbiorze ogółu sytuacji. Religia zapomina, że negatywny wpływ może mieć wszystko i samo zainteresowanie czymś, nie musi prowadzić do ułatwionego zaistnienia problemu, którego to generuje (inaczej bałbym się o wszelkiej maści psychologów, psychiatrów, kulturologów czy folklorystów). Tępienie wszystkiego jak leci, bo może mieć negatywne skutki, prowadzi do absurdów i zubożenia. To jak stwierdzenie, że posiadanie noża prowadzi do zabójstwa. Z drugiej strony, popkultura zapomina, że kontakt z kaktusem może prowadzić do ukłucia; że ów nóż jest ostry i może zranić. Nieumiejętne ocieranie się o pewne tematy, może doprowadzić do niebezpiecznych sytuacji. To trochę tak: jedni mówią, że nożem można się tylko skaleczyć, a drudzy że tylko kroić chleb.  Podczas gdy można jedno i drugie.
                Nie jestem zwolennikiem tego "święta". I to nie tylko jako Katolik. Po prostu nie uważam za odpowiednie przenosić do nas tę ideę, biorąc pod uwagę czas, kiedy się ona dzieje. Ale wiem jedno: problemem Halloween nie jest formuła, ale czas, data, kiedy ma ono miejsce. Sęk tegoż nie tkwi w tym, że przebieramy się za stwory i potwory i łazimy za cukierkami. Jest on w tym, że od zawsze 31 październik miał wydźwięk okultystyczny, magiczny itd. Po prostu jest to czas zwiększonej aktywności różnych, dziwnych grup. Nie samo Halloween powoduje, że jest więcej opętań. Gdyby tak było, to parady zombie czy bale karnawałowe odczuwałyby ich zwiększoną liczbę. Nie samo zainteresowanie wampirami, duchami i tym podobnym sprawia, że ktoś ulega jakimś negatywnym wpływom. Gdyby tak było, to bałbym się o fanów Walking Dead, ­Z-Nation, iZombie, Left 4 Dead, Buffy, Blade'a, Świata Mroku, Lovecrafta oraz uczestników zabaw andrzejkowych. Nie wspominając kulturologów, folklorystów, religioznawców, demonologów. Trzeba jednak również pamiętać o tym, że z ogniem trzeba umieć się obchodzić. I nie każde ognisko czy zapałka kończy się poparzeniem. Ale może.

P.S.
Zna ktoś jakiś utwór przewodni, który pasowałby do Stwora jak Toccata i Fuga Bacha do Draculi?

Obie książki mają 3+3+3 = 9 ogonów! Wow!











Źródło grafiki:
Screenshot z Darkstalkers 3 (Vampire Hunter: Vampire Savior): źródło własne. Seria Darkstalkers i związane z nią postaci są objęte prawem autorskim i są własnością Capcom.  


 Postać Kitsune Copyright by me (Konrad Włodarczyk) 2015-2019, all rights reserved.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz