Search this blog/このブログの中でさがす:

środa, 12 kwietnia 2017

Kupa czy tort. Amerykański Ghost in the Shell


Czy jestem duchem, czy powłoką?
Powłoką na ducha, czy duchem zamkniętym w powłoce?
RAH Motoko by GogDog na licencji CC BY NC 2.0

Ghost in the Shell jest własnością Masamune Shirow/Masanori Ota.
 
Świętość. Są różne jej rodzaje i można o niej mówić w różnych kontekstach. Jednakże, wszystkie mają coś ze sobą wspólnego. Mianowicie, nie wypada by pewnych rzeczy z nimi robić i/lub by nawet pewne pomysły sugerować. Z popkulturowego (i lisiego) punktu widzenia, chodzi o sposób w jaki zabiera się za dzieła uważane za kultowe, klasyczne czy fandomowo ważne w postaci kolejnej serii, nowej wersji czy ekranizacji. Jak czasem cieszy nas powrót niektórych postaci (Powerpuff Girls czy Samurai Jack), to jednak nie zawsze taki powrót jest udany (Sailor Moon Crystal). Jeśli więc chodzi o wszelkie ekranizacje mang i anime, zawsze budzi to falę niezadowolenia. Ha! A wiecie czemu? Bo Amerykanie nie są Japończykami, a Japończycy Amerykanami. I mariaż japońskiego pomysłu z amerykańskim myśleniem daje nam... No właśnie. Raz dostajemy Dragon Ball Evolution, a raz Ghost in the Shell. I o tym drugim mariażu dzisiaj.

W przypadku jeszcze świętości popkulturowej, trzeba wiedzieć wam, że istnieje zjawisko, które wpływa na ocenę, czy doszło czy też nie do naruszenia świętości. Mechanizm ów działa tak: najpierw wybierają świętość, na której mogą zarobić, bo fani "to kupią". Potem dają nam o tym znać. Ujawniają coraz więcej i coraz więcej. Sęk w tym, że to co ujawniają, a to co mają lub co my z tego wyciągniemy to różne rzeczy. Są trzy sytuacje: mają kupę i kupę pokazują; mają kupę, a pokazują tort oraz mają tort i pokazują tort. Jeśli pierwsze, to już nie zarobili. Jeśli ostatnie, to już zarobili. Jeśli jednak drugie, to są chciwymi skąpcami do kwadratu, którzy chcą na kupie zarobić. Widzicie, twierdzić, że się ma tort, mówić, że się ma tort, a wiedzieć, że wszystkim śmierdzi kupą i starać się na tym ugrać jak najwięcej to [wyciąłem wiązankę - Pan F.]. Fani pójdą, bo czemu nie? Patrzcie, przecież to tort! Czekoladowy! Sęk w tym, że dostaliśmy kupę. Takie było Batman vs. Superman. Wyglądało pięknie. Ale to kupa. Kupa, która zarobiła miliony. ( ˘ ˘ )

Pytanie jakie sobie postawiłam, to kwestia tego, że Amerykanie po raz drugi dotknęli otakicznej świętości  i pokusili się na ekranizację mangi/anime (wybierz właściwe). W przypadku Dragon Ball Evolution dali nam kupę, śmierdziało kupą, wyglądało jak kupa (sprzedawano jako tort) i to się nie mogło udać w takiej wersji. Ale jak się ma to wszystko do Ghost in the Shell? Co dostaliśmy, co nam pokazywano? Kupę czy tort? Pewne jest tylko jedno: wyglądało na trailerach jak tort czekoladowy.

Aby móc powiedzieć jednak czym to ostatecznie było, trzeba powiedzieć o tym, że mariaż japońskiego pomysłu z amerykańskim myśleniem (lub odwrotnie) nigdy nie wypada więcej jak dobrze. Amerykanie nie są wstanie oddać ducha Japonii bez posiadania fundamentalnej wiedzy o tenże i odwrotnie. Sęk w tym, że o ile z "odwrotnie" idzie się jeszcze czasem pośmiać lub docenić wykonanie  - np. w anime X-Men wyszło cienko, ale wizualnie przepięknie w anime Blade czuło się nawet trochę klimat Blade'a i było nawet nieźle wpisane w oba światy; japoński "Spider-Man" [klik!] jest tak naprawdę opowieścią o Supaida-manie i nie próbuje udawać oryginału (wyszedł przez to fenomenalnie) - to w tej drugiej sytuacji dostajemy często (bo przecież nie zawsze) żenadę. Amerykanie jakoś nie potrafią spojrzeć na Japonię poza stereotypami. Próbują wziąć ich dzieła, dodać swój pomyślunek i powiedzieć, że to jest jak oryginał, sprzedawać jak oryginał, choć nim nie jest.  Ba! Oni czasem potrafią wziąć swoje i udawać, że im wyszło (ekhm, tak jak facet_nazywny_szumnie_Batmanem vs. Superman [klik!]) Japończycy nie próbują tymczasem nawet udawać, że mamy do czynienia z oryginałem tylko z ichże wersją. Robią po swojemu i mówią "nasze", tylko Amerykanie pomysł dali. I to im się często udaje.

I takie jest ichże Ghost in the Shell. To japoński pomysł na świat w amerykańskim wykonaniu. Z tą różnicą, że od samego początku nie próbuje udawać japońskiego dzieła. Nie próbowano nawet tego. Po prostu starano się opowiedzieć tę historię, jedną z jej wersji, na sposób amerykański; na sposób Hollywood, wciskając w to jak najwięcej japońskich elementów się dało, ale nie próbując ich upychać jak Efushi kucyki na półce, choć też również niektóre motywy były aż nadto japońskie - np. Geisha-robot z makijażem Hi no Maru [japońskiej flagi - dop. Pan F.]. I to akurat była bardzo dobra decyzja. To jest to, czego oczekiwać powinno się od takich mariaży. Zaznaczenia, że to japońskiego dzieło-źródło, japońskie myślenie i japoński świat, ale nasza opowieść i nasza stylistyka i jej prowadzenie. Nasze wybuchy. Nasze sceny walki. Umiejętnie zmiksowane z japońskimi elementami. Pod jakimś kątem, lekcja odrobiona. A to jest lisie.

Tenże to tutaj się nie udało do końca. To już nie kupa, ale tort po prawdzie, ale ten tort nie jest arcydziełem smaku, ale wyglądu. Mamy ów japoński świat i jego stylistykę, ale już nie sposób prowadzenia opowieści - zastosowany zdecydowanie nie pasuje do tego świata. Owszem, jest wielki sekret, jest polityka czy też wielkie korporacje i tajna organizacja, sekcja 9, której członkowie są głównymi bohaterami opowieści, ale fabuła jest łopatologiczna. Brakuje w niej charakterystycznej głębi, niedopowiedzeń... Jest zbyt hollywoodzka. Zbyt przewidywalna. Prosta. Zbyt często stawiamy pytania nie "czy", a "kiedy". Czy to źle? Poniekąd, choć było też i odwrotne zdanie: ciężko zmieścić w 90+ minutach złożoną fabułę np. Stand Alone Complex.

Film jest piękny, pod względem wizualnym. Pod względem oglądania reklam, robotów, technologii. Jest spójny - ale to zasługa trzymania się pierwowzoru. Jest wręcz sterylny i pod jakimś względem oderwany od siebie samego. Jeśli istnieją jakiekolwiek niedopowiedzenia w tym względzie, to prezentacja nizin społecznych, których w oryginale nie było. Nie o takie jednak rzeczy nam chodziło. Tak naprawdę Ghost in the Shell od zawsze miało stawiać różnorakie pytania, a tych tutaj zabrakło. Albo jeszcze inaczej, postawione nie są zbyt zachwycające, bo odpowiedź na nie jest zbyt prosta. Znajomy nasz zwykł mówić, że wynika to z dostosowania filmu do poziomu przeciętnego, amerykańskiego widza (którego szczegółowszego opisu nie przytoczę, z racji ich może być uznany za obrażliwy). Być może. Ale od dawna twierdzimy: popkultura nie jest dla przeciętnego odbiorcy. Popkultura wymaga wiedzy i zaangażowania. To bardzo źle się stało, że normalnie typowe pytania GitSa czy jego serialowej wersji tj. Stand Alone Complex zostały albo nie postawione albo bardzo mocno spłycone.

Czy jest jednak coś co cieszy? Gra aktorska. Zdecydowanie trzeba przyznać, że wszyscy są przynajmniej dobrze zagrani, a wiele postaci jest zagranych bardzo dobrze. Johanson, której obecność w filmie budziła kontrowersje, też się spisała, choć mocno widać, że pomyliła postaci i grała robota, zamiast cyborga. Gratulacje za naukę na błędach i zatrudnienie do roli Japończyków, Japończyków, którzy nie są Kenem Watanabe. Dzięki temu ich wymowa jest nienaganna (tak pijemy tutaj do polskiego w X-Menach i polskiej z tego umm... polewki! XD). Klimat niektórych postaci np. Batou czy Aramakiego jest świetnie oddany. Jest też mnóstwo postaci tła, które należy docenić. Spłycona została jednak postać głównego złoczyńcy. Naprawdę ciężko uznać go za inteligentnego. Raczej za zbyt pewnego siebie. I to zostało zagrane.

Film wzbudził w nas mieszane uczucia. Z jednej strony o jest GitS i to się dało odczuć, a drugiej za dużo elementów odbiegało. Po części opowieść była inna i obyło się bez kalki, ale znów była zbyt prosta i mało zawiła jak na GitS. Trochę jak upchnięcie Stand Alone Complex w półtoragodzinnym filmie. Muda na koto.  Osobiście, żadna informacja o tym, że Amerykanie biorą na tapetę anime i kręcą z tego film aktorski nie budzi entuzjazmu, a raczej pytania typu "co zepsują?" czy "co będzie nie tak?". To negatywne nastawienie sprawia, że łatwo by było nas zaskoczyć, a jednak się to nie udało. Lisio, że robią takie filmy, ale sama oprawa wizualna to za mało. Podano nam tort. Ów tort jest tortem  i to pięknym, ale smakuje przeciętnie. O ile kolejne porywy na otakiczne świętości utrzymają przynajmniej ten poziom, to będziemy kibicować. Inaczej, proszę was, Hollywood, Amerykanie czy kto tam ma na to wpływ: odpuście sobie. Nie bezcześćcie klasyków. Tak po prostu, dajcie sobie na wstrzymanie.



Postać Kitsune Copyright by me (Konrad Włodarczyk) 2015, all rights reserved.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz