Search this blog/このブログの中でさがす:

poniedziałek, 16 października 2017

Potrafię dostrzec tęczę. My Little Pony: the Movie

Postaci z filmi i płyta z muzyką. Źródło własne. Postaci na zdjęciu są własnością Hasbro.

                Dzisiaj chciałbym wam powiedzieć o filmie, ale w sposób w jaki zwykle o filmach się nie mówi. Kiedyś w pracy, kiedy radio szło, a speakerzy zapowiadali premierę muzyczną, to usłyszałem jak mówią znajome imiona. Applejack. Rainbow Dash. Pinkie Pie. Ale jak to? My Little Pony w radiu? Ale jak każdy film, to nie tylko obraz, ale i dźwięk. W tym przypadku chodziło o nagraną do tegoż filmu piosenkę Sii "Rainbow". Nie spodobała mi się. Ale wiecie, takie piosenki mają historię. I ta również. Czekałem cały film na tą piosenkę. Bo wiecie,  Sia to również Songbird Serenade. Taki kucyk. I to zmienia wszystko.


               Nie można powiedzieć, że film ten jest wybitny i jakoś szczególnie wybija się pośród innych animacji i ich przekazu. Nie można również powiedzieć, że ten film jest jakiś wyjątkowy pod względem kucykowych produkcji. Wprost przeciwnie, nie ma zaskoczenia, może poza pokazaniem kawałka świata poza Equestrią i dowodu na to, że tenże jest większy. Nie za zaskoczenia w tym, że znowu jedna księżniczka (kaszl! Kaszl! Twilight Sparkle... Kaszl!) ratuje świat, podczas gdy pozostałe... cóż nie wykazały się. Nie ma zaskoczenia w tym, że księżniczka przyjaźni  potrafi się zaprzyjaźnić z każdym wartym zaprzyjaźnienia się. I rozszerza wieść o magii przyjaźni wszędzie, gdzie tylko się da. I, że jest nowa księżniczka. I tak dalej. Klasyka.

                Ale to nie sprawia, że film jest ani trochę zły czy przeciętny lub sztampowy. Unikatowy przekaz kucykowej miłości (cały wpis o tym miałem) jest tutaj obecny i w żaden sposób się nie zmienił. Love and tolerate. Jak zawsze. Powiem tak, że jak ktoś lubi to będzie zadowolony z filmu, a jak ktoś pastelowymi kucykami gardzi, to go film nie przekona.

                Jednakże, nie o filmie bezpośrednio chcę mówić. Chcę powiedzieć jak bardzo wielkie znaczenie ma fakt, w jaki sposób stykamy się z daną piosenką i jakie budzi ona w nas w ten sposób emocje. Wspominałem już o tym we wpisie dotyczącym Welcome to the show i Bad Good Girls oraz z okazji wpisu o Dzwoczeczku. Otóż moi drodzy, czekałem CAŁY FILM, aby móc usłyszeć tę piosenkę.

                Dwadzieścia minut reklam oraz ponad półtorej godziny filmu czekałem by usłyszeć ją oraz zobaczyć. Zobaczyć teledysk. Zobaczyć utwór. Przekonać się jak się to wszystko komponuje. Wiecie coś, jak "Kiepski utwór promocyjny zrobili, mam nadzieję, że filmu nie zepsuje". I to był dzień, w którym utwór ów posiadłem i mogę go słuchać kiedy chcę. Czemu? Moment, w którym Songbird Serenade zaczyna śpiewać, a my wszyscy możemy usłyszeć, wkomponowuje się w całość filmu. W jego historię, w historię postaci. W historię Tempest Shadow i Twilight Sparkle i samej Songbird. I to jest dobry moment na tę piosenkę.

                Jeszcze mi się nie zdarzyło, by polubić jakąś ze względu na kontekst jej wystąpienia, nie lubiąc jej wcześniej. Nie po drugim odsłuchaniu. Insta zmiana. Powiem więcej, nadal uważam, że to nie jest fajna piosenka. Ma dobry tekst, który został zgrany z filmową fabułą, ale wokal i muzyka nie podobają mi się. Nadal. Nie sądzę bym przez to kupił więcej utworów artystki. Ale ten moment, kiedy możemy zobaczyć ją (Się i piosenkę) w filmie jest zupełnie inny. Teledysk jest lisiastycznie fantastyczny!

                Kontekst zmienia znaczenie. Sprawia, że chwilowy odbiór jest zupełnie inny. Słucham tej piosenki i widzę sceny z filmu. Słucham i nie mogę wytrzymać - chcę wyłączyć, ale jakoś nadal nie naciskam krzyżyka. To w jakimś sensie jest dziwne. Jednocześnie lubię i nie tę piosenkę.  To jednocześnie pokazuje, jak dobra praca została tutaj zrobiona. Jak dobrze utwór został wkomponowany w całość, a nie po prostu użyty. To nie jest piosenka wykorzystana do napisów końcowych, jako przyciągacz uwagi (bo kto, poza mną, czyta napisy końcowe?) w oczekiwaniu na scenę po napisach, której tutaj i tak nie będzie. To jest utwór, który sprawia, że film jest lepszy. Tak jak Shine like the rainbow z Equestria Girls: Rainbow Rocks. A jeszcze bardziej zaskakującym jest fakt, że w pracy, na słuchawkach, potrafię trzy-cztery godziny na okrągło. A w domu, na głośnikach tylko ledwie godzinę. Jest to dla mnie nie pojęte.

                Ale jest jeszcze coś. Kiedy przychodzą napisy końcowe i kiedy wszyscy już wychodzą. A tam w kinie lecą nie tylko nazwiska, ale i muzyka. Cudowna muzyka, którą się świetnie tańczy. Tym razem to Lukas Graham i jego Off To See The Worlds. Wszyscy wyszli. Wszyscy, oprócz mnie. Siedzę i słucham. Powiem więcej. Kupiłem płytę z OST i mogę słuchać na okrągło. Jak często zdarza wam się takie coś? Pójść na film i kupić płytę? Z nieznaną muzyką? Bo film był po polsku, a płyta po angielsku. Powiem więcej jak często czytanie recenzję filmu, która w zasadzie mówi tylko o dwóch utworach? A jednak, taka jest prawda. Najbardziej zapadającą częścią kucyków to piosenki. Każdych kucyków.

                My Little Pony  zadziwia mnie na każdym kroku, pokazując różnoraką magię różnych rzeczy. Jak choćby tego. I to jest dobre. Nie ma lepszego przykładu na love and tolerate niż takie coś. Fabuła filmu jest dobra (choć nie wybitna). Animacja doskonała. Postaci dobre. Ale co najważniejsze, frajda jest? Jest. Jeszcze tylko dorwać wersję angielską, a nie polską. Bo jedyną poważną wadą filmy jest fakt, że wszędzie puszczają wersję dubbingowaną.

                To jest w zasadzie druga kwestia warta zaznaczenia oprócz muzyki. Jest to przykład jakiejś formy dyskryminacji... dorosłych odbiorców. Świadomych odbiorców. Zarabiających odbiorców. Odbiorców znających język oryginału. To narażanie nas na tłumaczenia takie jak w scenie pojawienia się Diany w Batman V. Superman. I ileś innych rzeczy. I wyrażę się w sposób, którego wymaga sytuacja. Swoista kropka nad "i".




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz