Search this blog/このブログの中でさがす:

wtorek, 11 maja 2021

Ostatni Kamen Rider Showa: Shin, ZO i J

 

Ostatnia piątka (Black i Black RX to ta sama osoba) Kamen Rider ery Shouwa - omawiana dziś trójca po prawej. Źródło własne.

Kamen Riders należą do TOEI Company i Ishinomori Productions.



               Nie powinno nikogo, kto choć trochę zna Japonię i Kamen Rider, dziwić, że serie z tej franczy rozróżniane są na podstawie okresów historycznych, w których powstały. Wynika to z faktu, że po kilku, pierwszych seriach Shoutarou Ishinomori’ego, skupił się on na innej aktywności (innych seriach oraz mangach) i powrócił do swojego, największego sukcesu tylko, powiedzmy, dwukrotnie. Pierwszy raz przy Kamen Rider Black i Black RX, jeszcze w okresie Showa, a potem, po raz drugi, z trzema solowymi filmami już co prawda w okresie Heisei. Te trzy filmy to Shin Kamen Rider: Prologue, Kamen Rider ZO i Kamen Rider J. Są wyjątkowe  pod tym względem, że traktuje się występujących w nich bohaterów jako Kamen Riderów okresu Showa, a nie Heisei – a to dlatego, że powstali za życia i przy udziale Ishinomori’ego. I to o nich sobie porozmawiamy dzisiaj.

 

               Warto zaznaczyć, nasamprzód, jedną rzecz, którą się człowiek dowiedział, a która wyjaśnia, czemu Kamen Riders miewali przestoje. Shoutarou Ishinomori był niezwykle produktywnym człowiekiem. W swoim życiu stworzył ponad 128 tys. stron komiksów – 770 dzieł w 550 tomach oraz kilkadziesiąt seriali telewizyjnych. Zwyczajnie więc można uznać, że Kamen Riders byli dla niego tylko jakimś epizodem, a nie czymś, czemu poświęcał się całkowicie. I to dobrze. Jesteśmy zwolennikami twierdzenia, że dobre dzieło musi mieć zakończenie, po którym nie musi się wiele dziać, a gdy zbyt długo jedna osoba rozwija jedno dzieło, tym większa szansa na wypalenie artystyczne i spadek jakości.

 

               Wczesne serie, choć generalnie były sukcesem, to jednak należy pamiętać: jak wiele innych seriali Ishinomori’ego, tworzone były w okresie, kiedy nie było łatwego dostępu do tego typu dzieł. Nie było jeszcze Internetu, aby pozyskać je w ten sposób, a jeśli ktoś czegoś  nie zobaczył, to nigdy nie wiedział, czy zobaczy to kiedykolwiek. Można więc pokusić się o stwierdzenie, że po prostu nie były tak popularne. Seriale żyły rok, może kilka lat. Niewiele z nich dekadę, a jeszcze mniej trochę dłużej.

 

               Możecie się zastanawiać, czemu to mówię. Chodzi o bardzo prostą rzecz: Kamen Rider, w przeciwieństwie do Super Sentai, ówcześnie, odeszło. Sentai doczekali się corocznie nowej serii i choć również mogło ich nie być, Jetman uratowali sytuację. Kamen Rider doczekał się dwukrotnej próby powrotu, o ile tak można nazwać Kamen Rider (Skyrider) + Kamen Rider Super-1 oraz Kamen Rider Black + Kamen Rider Black RX, ale obie nie spowodowały powrotu franczyzy na stałe.

 

               Niemniej jednak, wiele osób pamiętało ciągle o Kamen Riders, a także doceniało ich twórcę. Ishinomori tworzył kolejne seriale i podejrzewam, że tak jak dziś, powtórki były nadawane. Dodajmy więcej: jest on wielce popularny w Japonii. Wystarczy porównać strony o nim w Wikipediach ENG, PL i JP – ta ostatnia to prawdziwa kopalnia wiedzy o nim! Mówiąc więc, że „Kamen Rider odeszło” mam na myśli, że była to część konkretnego pokolenia, która dla kolejnych nie musiała mieć statusu „kultowego” – wszakże mieli swoje czasy. Nowe roczniki dzieci nie dostawały kolejnych sezonów, które stawały się częścią ich dzieciństwa. Zaryzykuję stwierdzenie, że po prostu Ci bohaterowie żyli, tak jak w każdym pokoleniu żyją seriale i kreskówki ich czasów. Dzisiejszym dzieciom „Zielony Wojownik” czy „Czarodziejka z Księżyca” nie mówi wiele więcej jak mojemu pokoleniu „Biedronka” czy „Psi Patrol”.

 

               Z tych powodów nie dziwi mnie specyficzne podejście do 20 rocznicy Kamen Rider. Na tą właśnie okazję poproszono Ishinomori’ego o stworzenie filmu, który obecnie znamy jako Shin Kamen Rider: prologue. Oficjalnie tą rocznicę święcił również wydany dwa lata później Kamen Rider ZO – choć brzmi to dziwnie. No i jest jeszcze Kamen Rider J, wydany rok później po ZO.

 

               Te filmy i ich bohaterowie stanowią dla mnie niemałą zagwostkę. Nie przypominają bowiem fabułą niczego, co znamy z franczyzy do tej pory ani nie poznany później. Są pełne nietypowych motywów i rozwiązań. Ogląda się je trudno, nie wciągają – raczej jest to kategoria filmów „B”, ale nie złym tego określenia znaczeniu. Należy przez to rozumieć, że pod względem sztuki filmowej nie można żadnemu z tych filmów nic zarzucić. Natomiast nie są to filmy, które można by puścić w telewizji i oczekiwać iż przeciętny widz zrozumie, czemu można to oglądać i mieć frajdę.

 

               I nie chodzi mi tutaj tylko o widza zachodniego – bo ci to się kompletnie nie odnajdą. Chodzi też o widza japońskiego. Dla kogoś, kto nie oglądał jakiś starszych seriali, z lat 90-tych, a nawet 80-tych czy starszych, może też mieć problem z estetyką i fabułą. Nie są one podobne, do niczego co znam z lat 90-tych, czy to lepiej czy gorzej.

 

               A jednak jest w nich coś, co sprawia, że ogląda mi się je zawsze z przyjemnością. Z pewnym uczuciem, że są to utwory wyjątkowe, nietypowe, a ich bohaterowie są niejednokrotnie pomijani w całej franczyzie. Ta trójka Kamen Riderów pojawia się niezwykle rzadko pośród innych. Każdy z nich zaliczył sześć filmów (a J nawet siedem), a ZO i J mają jeszcze tzw. specjale w liczbie po jeden i to całość ich występów. Przypominają mi pod jakimiś względami Kamen Rider Amazona – sezon, który był inny niż inne ówcześnie, jakby pokazujący to, jak naprawdę widział tych bohaterów Ishinomori. Jeśli bowiem nie wiecie, pierwszy Kamen Rider bazuje na wcześniejszej jego, pracy – Skull Manie – który w wersji ułagodzonej wszedł do telewizji jako Kamen Rider.

 

               Żaden z tych filmów nie jest więc czymś epickim, jak np. MCU, ale zdecydowanie można powiedzieć, że legendarnym. Wyjątkowość tych postaci polega właśnie na ich niezwykłej unikalności – po jednym głównym filmie, kilka ról epizodycznych i tyle. Znani głównie przez fanów, oglądani przez jeszcze mniejszą liczbę niż inne sezony, a docenieni przez nawet jeszcze mniejszą. Moim zdaniem, są unikatowi. Mają swój niepowtarzalny rys, otoczeni mgłą tajemnicy. Samotni, a jednak niekoniecznie. W ten czy inny sposób niezrozumiali, czasem myleni ze sobą (bo liczba osób rozróżniająca ZO od J jest jeszcze mniejsza; również ZO [czyt. zetto ou] często ludzie wymawiają ji-ou [czyt dźi-ou], tak samo jak Zi Oh – ostatniego, głównego Kamen Rider ery Heisei).

 

               Powiedziałbym, że zarówno można spokojnie ich obejrzeć jak i pominąć. Niewiele tracicie nie oglądając tych trzech filmów, a to, co możecie zyskać nie jest aż tak wyjątkowe. Chyba, że chcecie liznąć prawdziwego Ishinomori’ego. Nie ułagodzonego. Nie pod publiczkę, pod TV. To trochę tak, że jak film nie wypali to nie musi być kontynuacji. A w serial… te mają kolejne odcinki. I czasem wypalają, a czasem nie. Te trzy filmy, moim zdaniem, pokazują problem serii Ishinomori’ego: jeśli pozwolić mu pójść na całego, to to się nie sprzeda, a jeśli go stonować to widać w tym inną rękę. Popatrzcie się i zobaczcie, które serie Ishinomori’ego zostały zaniechane. J.A.K.Q. i Amazon. Black po wyśmienitym, mrocznym starcie, mocno potem stracił. Tak samo jest tutaj. W momencie, w którym pozwala mu się pracować bez oporów, tworzy on utwór inny, niż jego typowe prace. Nieco mroczniejszy, trudniejszy w odbiorze.

 

               Ale to dobrze. Nie wszystkie dzieła wielkich ludzi muszą być popularne i dobre. Gdyby wszystkie takie były, wiele z tych dobrych serii, nie miałoby na czym wybić i wyróżnić. Stałyby się nijakie, powtarzalne. Te filmy takie nie są, ale zdecydowanie nie należą też do czołówki popularności franczyzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz