Search this blog/このブログの中でさがす:

wtorek, 24 maja 2016

Lekcja z Twilight: Copyright

Piątka z prawa autorskiego dla każdego, kto zrozumie sens ukazania się tego zdjęcia tutaj.
Zdjęcie EG Mini Twilight Sparkle umieszczone za zgodą autorki, Kamili Jędrzejczyk z UnicorniaWorkshop.
Postać Twilight Sparkle oraz marki My Little Pony i Equestria Girls są własnością Hasbro Toys Enterprises, Inc.
Wszystkie prawa zastrzeżone.



                Ktoś kiedyś powiedział o mnie, że jestem legalistą. To znaczy, że do bólu przestrzegam praw(a), zasad, ustaleń, regulaminów i innych takich. Zdecydowanie zaprzeczyłem. Jestem daleki od bezwzględnego przestrzegania tego typu rzeczy, gdyż wiem, że swej natury są one ułomne i jest coś takiego jak litera prawa (literalne znaczenie) i duch prawa (to, o co w danym prawie ma chodzić). Wiem również, że w życiu bywa różnie i różne przepisy są różnie przestrzegane i postrzegane. Jako blogera oraz kogoś, kto domorośle para się sztuką (coś tam piszę i coś tam rysuję) niezmiernie jednak denerwuje fakt, że jedno prawo jest jednocześnie niedoprzestrzegane i nadprzestrzegane. Prawo autorskie.
 Uwaga wstępna: ilekroć mowa o ustawie, mam na myśli  ustawę o prawie autorskim i prawach pokrewnych z 4 lutego 1994 roku z późniejszymi zmianami; Dz.U. 1994 Nr 24 poz. 83 (tekst jednolity ogłoszony Dz.U. 2016 poz. 666)

                Mój stosunek to wszelakich ustaleń wynika z prostego założenia: jeśli chcę by inni przestrzegali, tego co ja z nimi ustalę lub już zostało ustalone, to i ja muszę tak czynić. Inaczej byłoby się swoistym hipokrytą, nieprawdaż? Na blogu kilkukrotnie już pojawiły się krótkie wpisy dotyczące prawa autorskiego i związanych z nim problemów. Pierwszy wpis o Super Sentai napotkał na problem znalezienia odpowiedniej grafiki, o który szerzej się wypowiadaliśmy. Jeśli pooglądacie bloga uważniej, to na pewno zauważycie, że o umieściłem obszerniejszą notkę, że zawartość bloga jest chroniona z mocy samego prawa (choć zważywszy na liczbę odwiedzin i tematykę, raczej nie spodziewam się, że ktoś mnie w ten sposób okradnie), jak również to, że pod każdym wpisem jest informacja, skąd pochodzą obrazki i ta, kim jest Kitsune - o którą jak słyszymy pytania, to się zastanawiamy jak ludzie czytają bloga? Możecie więc być pewni, że jestem uczulony na prawo autorskie.

                Obie strony barykady prawa autorskiego budują te same, dwie grupy ludzi. Obie rozbijają się o pieniądze. Tych, którzy ich nie mają by kupić czy bronić swoich praw oraz tych, którzy mają ich tyle by wręcz wymuszać, aby prawo było interpretowane po ich myśli. Po stronie producentów dóbr objętych prawem autorskim stoją więc zarówno tacy właściciele praw jak np. Hasbro, Disney czy Sony - jak również osoby prywatne - którzy pieniądze mają, jak  i tacy, którzy nie mają nie tyle milionów, co nawet tysięcy (jak ja, tysiące pisarzy, blogerów, artystów, małe i drobne przedsiębiorstwa), które pozwoliłyby im na takie działania, jak innym. Po drugiej stronie - odbiorców dóbr - są tacy, których stać na kupowanie bez patrzenia na cenę, jak i tacy, których nie stać i pokazują całe spektrów zachowań, które służą temu by dobro zdobyć (od ciułania po kradzież).

                Obie strony są winne tego, w jaki sposób współcześnie postrzegane i traktowane jest prawo autorskie. Producent serialu Family Guy, Fox, ostatnio pokazał nam niezłe... niezłą kupę (klik!), by nie rzec gorzej. Ukradł (nie bójmy się tego słowa) klip Youtubera z 2009, pokazujący błąd w grze na jedną starszych konsol i użył go w odcinku serialu. Ponieważ tego typu wydawcy mają swoje sposoby by wynajdywać i zgłaszać naruszenia swoich praw autorskich dotyczące ich dzieł, filmik szybko został zgłoszony, a że YT - co jest jeszcze większą kupą fekaliów - z miejsca blokuje filmiki w takich przypadkach, ów został zablokowany. Czyli wychodzi na to, że FOX zgłosił jako naruszenie swojej własności, co stwierdził na podstawie aktu kradzieży dokonanego przez siebie, a automat YT automatycznie zablokował. Happy End - filmik został przywrócony. Ale smród w postaci tego, że producent zrobił dokładnie to, o co producenci oskarżają wielu, zwykłych użytkowników - wszedł do Internetu, najwyraźniej uznając, że to domena publiczna i wziął co potrzebował. Jeśli ktoś z was myśli, że Youtuber pozwał o odszkodowanie czy coś w tym stylu, to się mylicie. Przecież, jak sądzimy, by go zjedli. Bo Fox ma pieniądze na prawników.

                Przy tym wszystkim, FOX to płotka w porównaniu do tego, co robi Disney. Jeśli tego nie wiecie, prawa autorskie osobiste są niezbywalne. Majątkowe, owszem. I te drugie, niezależnie od tego, kto jest ich właścicielem, wygasają wedle ustalonych zasad - najczęściej po 70 latach od konkretnej daty (np. śmierci autora czy ostatniego z autorów). Efektem jest przejście dzieła do domeny publicznej, co oznacza, że można z  niego korzystać bez zgody autora, choć nadal z uznaniem jego autorstwa. Stany Zjednoczone już kilkukrotnie wydłużały ten okres (pełna historia - klik!). Jednakże, za każdym razem gdy zbliża się kolejna data wejścia do domeny publicznej Myszki Miki, Donalda czy Goofiego (które następują po sobie jedną falą), Disney robi wiele by ponownie zakuć w kajdany te postaci. Choć, wedle wszelkich prawideł, nie musi, bowiem znaki towarowe sprawiają, że i tak nie wolno ich używać bez zgody. Choć na pewno znajdzie się ktoś, kto to jakoś obejdzie, więc - jak sądzę - się zabezpieczają. W tym wszystkim warto wspomnieć, że pomijając oryginalną ferajnę Walta Disneya (Mickey, Goofy, Pluto, Donald i spółka), od wydania Królewny Śnieżki (1937), Król Lew (1994) jest pierwszym, nie bazującym na domenie publicznej - no chyba, że ja coś źle popatrzyłem.

                Choć nie wszędzie jest tak, że to producent ma władzę. Różnica w postrzeganiu praw autorskich jest jedną z przyczyn, która powoduje, że licencje na dzieła pochodzące z Japonii są kosztowne. Japończycy dostali nauczkę i twardą lekcję od życia przyjęli. Na przykładzie Pokemon - o tym, jak rozchodził się fala popularności franczyzy decydowała na mocy umów Ameryka, a nie Japonia (por. Siuda Piotr, Koralewska Anna, Japonizacja. Anime i jego Polscy Fani, Wydawnictwo Naukowe Katedra Gdańsk 2014). Na ogólnie pojętym zachodzie, będzie, jak powie producent. W Japonii tę władzę ma autor. Jak się nie zgadza, to nie będzie wydane/zrobione. Kiedy Kishiro Yukito, autor Battle Angel Alita nie zgodził się na proponowane przez wydawcę zmiany w mandze (klik!), doprowadził to tego, że na całym świecie wszyscy wydawcy tej mangi musieli na prędcę ją wyprzedać, albowiem późniejsza jej sprzedaż byłaby niedozwolona - autor wycofał przecież zgodę!. Podobnie było z Mahou Sensei Negima. Ken Akamatsu nie zgodził się na coś i przedwcześnie zakończył tytuł.

                Ale to nie jest tak różowo. Spójrzmy na wszystko od strony odbiorców. Zgodnie z polskim prawem, ściąganie z Internetu dzieł, nie będących programami i ich użytek na potrzeby własne jest legalne, o ile dzieło zostało już udostępnione. Podobnie jak tzw. zjawisko empikowania. I o tym - oraz o piractwie - mówić nie będziemy.

                Miałem problem jak to ująć, nie próbując jednocześnie streścić w jednym akapicie książki podanej dwa akapity wyżej. Problem praw autorskich w sieci, ich legalności, sensowności itd. to nie jest coś, czym chciałbym się teraz zająć i omawiać. Skupię się więc na tym, co z punktu widzenia prawa jest na pewno negatywne. Problemy w zasadzie są dwa i oba są powiązane ze sobą jak bliźniaki syjamskie. Pierwszy, to tak zwane ciche przywłaszczenie tzn. jeśli nie podajesz źródła i autora dzieła, sugerujesz, że jest Twoje (por. art. 8 i 16 ustawy). Drugie, to uważanie, że cokolwiek znajduje się w Internecie i nie jest podpisane (również domyślnie - poprzez np. rozpoznawalność dzieła), jest w domenie publicznej. Czyli mogę wziąć i użyć (i jeszcze nie podpisać). Co jest sprzeczne z m. in. art 8, 9, 16, 17, 23, 34, 35 ustawy. A im mniejszy (czytaj: mniej bogaty) twórca, tym przyzwolenie większe i większy stopień nie tylko ignorancji co ignorowania praw innych (bo co mi zrobisz, mrówko?). Bo wielu powstrzymuje od kradzieży sam fakt, że mieliby ukraść komuś wielkiemu (chodzi taka anegdotka, że ukradnij 3 tysiące przeciętnemu obywatelowi, a bankowi, a zobaczysz jaka jest różnica w podejściu i ściągalności). W Internecie takie nieuprawnione użycie jest niekiedy wielokrotne: osoba pierwsza bierze od autora, nie podpisuje. Druga od pierwsze, a potem trzecia od piątej i dziesiąta od setnej. I prawie nikt nie podpisze. Albo podpisze w stylu "Flickr" czy "Internet". Jedno gorsze od drugiego. Łatwość z jaką można skopiować różne dobroci z sieci sprawia, że wielu zapomina o tym wymaganym prawem obowiązku podpisania źródła i autora.

                To nonszalanckie podejście do prawa autorskiego rani każdego odbiorcę, ponieważ rykoszetuje w nas w postaci wysokich cen, precedensów prawnych (na których zyskują przede wszystkim bogate i duże koncerny) czy faktu, że dane dzieło przestaje być kontynuowane i gorszych rzeczy. Bo, że nie podpisane, nie znaczy niczyje. Sprawa staje się tym bardziej poważna, kiedy ktoś robi to w celach zarobkowych. Wtedy jawnie okrada kogoś z jego zysku, o ile sposób publikacji dzieła nie stanowi inaczej (np. niektóre licencje Creative Commons). Ja rozumiem, że czasami nie da się inaczej, ale niestety nie można. Finito. Dame desu. Nie, i tyle.

                I tu jest ta druga strona medalu (która jednocześnie jest moją pointą). Nałożone ustawą prawa wiążą niekiedy Twórcom ręce. Wielokrotnie na blogu okazywało się, że pisząc o danym dziele nie mogę po prostu dać jakiejś grafiki, ponieważ nie mam zgody, a jednocześnie wiem, że nie byłbym wstanie uzyskać zgody na nieodpłatne użycie. Lub dostałbym ją za pół roku. Od roku czekam na odpowiedź od Toei (raczej podejrzewam, że zostałem zignorowany, czemu w żaden sposób się nie dziwię), choć fandomowa część odpisuje najczęściej w ciągu dnia maksymalnie (dlatego kilka wpisów o Super Sentai ma całkiem niezłe grafiki np. Denji Sentai Denjiman, Kagaku Sentai Dynaman czy Choudenshi Bioman  - dzięki uprzejmości autorów grafik - podczas gdy inne, zrobione przeze mnie np. Himitsu Sentai Gorenger, J.A.K.Q. Dengekitai czy Taiyou Sentai SunVulcan). We wpisie Quo vadis, mundi? użyłem kilku grafik, ale bezpośrednio się do nich odnosiłem. Były pokazane nie tylko w celu informacyjnym, ale również wyjaśniającym, na co zezwala ustawa. Ale gdyby miały być tylko upiększeniem czy zapychaczem, to już nie wolno. I ja to rozumiem i akceptuję. Jeżeli chcę by przestrzegano Moich praw, przestrzegam praw innych. 

                Zdecydowanie brakuje mi wyraźnego rozróżnienia użycia do celów komercyjnych i niekomercyjnych. Jakiegoś przepisu, który pozwalałby na niewielkie odstępstwo w przypadku użytku niekomercyjnego, innego niż dla grona rodziny i znajomych. Choć doskonale wiem, jakie nadużycia to wywoła. Dlatego wolę jednak by, póki co, pozostało jak jest i by wpisy takie jak o m. in. Spider-Manie  nie doczekały się żadnej grafiki z tą postacią, a wpisy o Super Sentai miały zadokowane filmiki z racji braku np. legalnych grafik. Choć wiąże się to również  z tym, że, jak pisałem o tym w notce, Supaida-man miał problem z dystrybucją. Zastrzeżony wizerunek blokował dziełu rozprzestrzenianie się. Ja wierzę, że w przypadku prawa autorskiego potrzebne są ustępstwa jednej i drugiej strony. Twórców i odbiorców. Bogaczy i biednych. Zrozumienia, że w tej materii jak traci jeden, to tracą wszyscy. Zrozumienia różnic w postrzeganiu świata praw autorskich komercyjnie i niekomercyjnie. I wydaje mi się, że nadal na te ustępstwa jest za wcześnie. Choć jeśli cząstka z tych, którzy czynią opisane tutaj okropności, przestanie, to tym szybciej do tego dojdzie.

                Drodzy właściciele praw autorskich, zluzujcie czasem. Drodzy odbiorcy, nie kradnijcie. Wszyscy, podpisujcie i oznaczajcie nie swoje dzieła. Wyjdzie nam wszystkim na zdrowie.

1 komentarz: